17 mar 2019

Od Sanae

Dzisiejszy dzień wydawał się być spokojny. Znaczy był, do pewnego momentu. Wszyscy byli spokojni, wszyscy siedzieli w świetlicy czy w swojej sali. Ci młodsi bawili się w berka po całym oddziale, doprowadzając pielęgniarki do furii, że maluchy się plączą wszędzie i hałasują. Jasne, im przeszkadza hałas... A co ja mam powiedzieć?
Cały ten pocztówkowy scenariusz przerwał telefon z oddziału ratunkowego. Odebrałam, przekazano mi, że przywiozą nam pacjenta. Dziewczynę w wieku lat czternastu z zaburzeniami depresyjno-lękowymi. Co ja miałam zrobić? To do ordynatora należy decyzja o przyjęciu. Zadzwoniłam do niego, a on ospale odpowiedział, by przyjąć. Nie można było od razu do niego? Chyba że spał...
Wystarczyła chwila, a zaraz z korytarza rozległy się krzyki i wrzaski. Co tam się stało? Wyszłam na korytarz oddziału, ale tu był spokój. To z zewnątrz były te odgłosy. Wyszłam zobaczyć co to i zobaczyłam całą scenę grozy. Młodziutka dziewczyna, dwóch ratowników medycznych i lekarka z ratunkowego. A co robili? Ostatnia trójka trzymała dziewczynkę uniesioną do góry, która się z całych sił wyrywała oraz krzyczała. Wbiegłam z powrotem na oddział i pobiegłam do jednej z sal po łóżko z pasami. Przywiozłam je tam, po czym kazałam im ją położyć oraz przypięłam. Miejsca, gdzie ją trzymali, były bardzo mocno zaczerwienione. Zwróciłam też uwagę na blizny na jej rękach.
- Co jej jest? - powiedziałam oschle, tak typowo służbowo. Na miły ton mojego głosu nie zasłużyli. W międzyczasie przewiozłam ją do izolatki.
- Dostała napadu lękowego, z tego co nam wiadomo, próbowała podjąć próbę samobójczą - odpowiedział jeden z ratowników wręczając mi dokumentację.
Pokręciłam tylko głową, ratownikom kazałam poczekać przy drzwiach. Nie muszą tu wchodzić i wszystkich stresować, wystarczy, że w centrum zainteresowania jest nowo przyjęta. Jak wszyscy byli przy swoich zajęciach, tak teraz patrzyli na to, kogo wiozę przez korytarz. Biedna, dalej płakała i się wyrywała... Na pewno ból jej sprawiały miejsca mocno ściskane przez ratowników. Ale ten ból to na pewno nic w porównaniu do jej przeżyć. Chociaż bardzo nie chciałam jej krępować, musiałam na chwilę ją tak zostawić. Zostawiwszy ją w izolatce, pobiegłam jeszcze do szafki z lekami. Jak zwykle, cholera, nieposortowane według rodzaju, tylko alfabetycznie. I weź szybko coś znajdź wśród dziesiątek pudełek. O ile, gdy jest spokój, to działa, o tyle w sytuacjach nagłych nie. W końcu wyjęłam to, czego chciałam. Wróciłam do niej i ostrożnie wstrzyknęłam, by nie zrobić jej jeszcze większej krzywdy. Na tę chwilę starczy. Izolatkę zamknęłam, po czym poszłam do ratowników, ale zmyli się.


- Zawsze wiedzą kiedy się ulotnić...! - warknęłam.
- Sanae, co znowu? Coś zrobili nie tak? - spytała lekarka.
- Caroline, widziałaś jej ręce. One nie były tak poranione przed przyniesieniem jej tutaj!
- Dobrze wiesz, że to było konieczne.
- Nie było, wystarczyło poprosić o łóżko. Zwiozłabym przecież i obyłoby się bez tego.
- Nie było czasu, zaraz by się wyrwała. Chyba za dobrze podchodzisz do pacjentów... No nic, będę wracać do siebie. Na razie!
Powiedziała idąc do windy. Ja poszłam do izolatki, gdzie nowo przybyła leżała. Patrzyłam na nią, jak jej ruchy słabną, jak powoli robi się spokojniejsza, a nawet trochę zadowolona. Aż, w momencie, gdy prawie spała, pogłaskałam ją lekko po głowie i wróciłam do pokoju lekarskiego. Teraz dokumenty i wprowadzanie ich do komputera. Albo nie, jeszcze wezmę sobie czekolady, bo muszę wytrzymać tu jeszcze kilka godzin.
Młodziutka się obudziła. Już było wszystko na tyle dobrze, że zdolna była do rozmowy. Porozmawiałam z nią o tym, co się z nią dzieje.
Powodem jej zachowania było to, że jej najbliższa przyjaciółka zrobiła to na jej oczach. Nie była w stanie jej powstrzymać, więc, nie chcąc zostać bez niej, próbowała zrobić to samo. Ale jej nie wyszło, bo została powstrzymana przed tym.
Najgorsze, że pochodzi z sierocińca, gdzie na pewno jest ciężej. Chociaż, jak ja mogę to porównywać do domu, skoro nigdy nie byłam w takowym? Może tam bywa jeszcze gorzej? Tyle słyszy się o przemocy domowej... Ale w domu dziecka szczytem marzeń było zostać adoptowanym. Każdy tego pragnął...
***
Koniec pracy, a dalej mnie ta sytuacja gryzie. Jest mi dziwnie znajoma, zupełnie, jakbym sama to przeżywała kiedyś. Niemal wszystkie szczegóły takie same, nawet to, że trafiła tu na oddział. Widziałam w niej taką drugą siebie, ale byłam młodsza przeżywając to. Idąc na pociąg, myślałam tylko o jej przeżyciach. Wchodząc na stację już, widziałam siebie. Widząc moją jedyną przyjaciółkę, Amai, odbieraną mi. Nie pocieszało mnie nawet to, że ją ktoś adoptował i dorastała w szczęśliwym domu. Nigdy jej już nie spotkałam. Tylko z nią potrafiłam rozmawiać i bawić się. Z nikim innym tak dobrze się nie dogadywałam. Dla wszystkich byłam dziwadłem, a dla niej przyjaciółką.
Usłyszałam nagle dźwięk syreny lokomotywy. Podniosłam głowę, po czym zobaczyłam, że jestem na torach. Ale jak to? Co ja tu robię? Zamiast odejść, rozglądałam się. Tak właściwie, już wszystko mi jedno... I tak nikt nie szanuje tego, co robię. Nikt mnie nie szanuje ani nie szanował. Spuściłam głowę licząc, że to zakończy moje cierpienia.

<Ktoś ją uratuje?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz