13 paź 2018

Od Althei C.D Bellami

     Tym gestem mężczyzna obudził we mnie swego rodzaju podejrzliwość. Zresztą co innego mógłby budzić. Nawet gdybym chciała się uśmiechnąć, to moja intuicja podpowiadała mi najgorsze rzeczy, kazała trzymać dystans i przepełniała mnie wątpliwościami na całą skalę. Powoli obracałam w palcach zwinięte banknoty, patrząc na nie tak, jakby były zakazanym przedmiotem, który mógłby nieoczekiwanie wybuchnąć mi w dłoni.
     - To nie wygląda jak napiwek – stwierdziłam.
     - Ale nim jest. Przyjmij to. – Jego wzrok sugerował, że byłby w stanie po prostu wepchnąć mi pieniądze do kieszeni. Wolałam tego uniknąć, więc z dobrze wyczuwalną niechęcią schowałam swoją należność. – No jaka grzeczna.
     Zmierzyłam go spojrzeniem. Jak on mógł tak działać na moją z reguły przyjazną naturę, zamieniając ją o przynajmniej sto osiemdziesiąt stopni?
     Przy posiłku Bell zachowywał się wzorowo. Nie musiałam go zbyt często upominać, co chyba ostatnio chyba miałam w zwyczaju, i przy nic nie wnoszącej rozmowie nie zorientowałam się nawet, kiedy mój talerz stał się pusty.
     Mężczyzna wstał ze stołu, wyniósł grzecznie swój talerz i już miał sięgać po elekryka do kieszeni, gdy przerwał mu mój głos.
     Koniec tego spoufalania.
     - Obiad się skończył, nauka też, więc nie chcę być niemiła, ale chyba czekają na ciebie jakieś zwłoki do zbadania. – Chwyciłam go za ramię, jednak nie tak gwałtownie oraz porywczo, jak chciałam, i zaczęłam powolutku odciągać go w stronę drzwi. Lucia nie powinna się zbyt do niego przyzwyczajać.
     - Czyli nie będzie deseru? – Smutny, zapewne nieźle udawany głos Bella próbował jeszcze wgryźć się w moje sumienie, lecz jego starania spełzły na niczym.
     - Może kiedy indziej. – Na moją twarz wprosił się delikatny uśmiech. Dostatecznie szczery, by został nieznacznie odwzajemniony. – Dzięki za… wiesz, tę akcję ratunkową w szpitalu. Wiem, że to przypadek, że akurat się tam pojawiłeś, ale daj mi chociaż raz powiedzieć o tobie coś pozytywnego.
     - Nie ma za co – odparł, oparty ręką o framugę drzwi. Czując ten powiew wolności, zaczął już dymić elektrykiem. – Można o mnie powiedzieć więcej pozytywnych rzeczy.
     - Tak, w to nie wątpię – mruknęłam nieco rozbawiona. Korzystając z okazji, obdarowałam go jeszcze przelotnym spojrzeniem, i cicho się żegnając, przymknęłam w końcu drzwi.
     Odetchnęłam głęboko, czując jak tłumione dotąd napięcie teraz całkiem mnie opuszcza. Nie dałam go po sobie poznać i bez zbędnego słowa zaczęłam sprzątać po dzisiejszym obiedzie. Wszystkie porozrzucane po blacie resztki z warzyw znalazły się w koszu. Starłam powierzchnie aneksu kuchennego, kątem oka zerkając na siostrę, która wpatrywała się we mnie z pytaniem.
     - Za co mu dziękowałaś?
     - W szpitalu uratował mnie przed jednym natrętem. To mogło skończyć się źle – odparłam jej zgodnie z prawdą, choć oszczędziłam historii o długach. Czułam, że w głębi była ich świadoma, w końcu z jakiegoś źródła musiałam czerpać pieniądze, z których wciąż żyjemy.
     - Wydaje się spoko – oznajmiła zupełnie normalnym tonem.
     - Ale jest specyficzny. Słyszałaś, że się bije, a to nie jest bezpieczne otoczenie. – Mogłam dawać jej cały łańcuch argumentów. – Jeśli będziesz chciała się z nim uczyć, najpierw mówisz to mnie – powiedziałam głosem wręcz nieznoszącym sprzeciwu.
     - Przesadzasz… – burknęła pod nosem. – To dlaczego zaprosiłaś go do domu?
     - Musiałam jakoś okazać wdzięczność. To był jedyny sposób.
     - Nie chcę nic mówić, ale ty też nie obracasz się w zbyt bezpiecznym otoczeniu. – Tymi słowami zmroziła mój ruch. Zacisnęłam wilgotną ścierkę w dłoni, obserwując, jak wypływa z niej odrobina wody. – Sądzisz, że nie wiem, co robisz, by nas utrzymać? Tyle razy powtarzałam, byś z tym skończyła…
     Lucia, bo przeciągniesz strunę.
     - Sądzę, że wiesz – zbyłam ją, równocześnie hamując nagły wzrost emocji, który był u mnie dosyć typowym zjawiskiem. Nawet, gdy powściągnęłam gorzkie użycie słowa „cisza”, wyraz mojej twarz wręcz piorunował. Nie miałam na to żadnego wpływu. By nie posunąć się do zdań, jakich mogę zaraz żałować, zacisnęłam wargi w cienką kreseczkę, myśląc, że to mnie w jakikolwiek sposób powstrzyma. Brak odpowiedzi Lucii pomógł mi jednak najbardziej.

***

     Parę dni później w barze czekało mnie niezłe deja vu. Policja wkroczyła do pomieszczenia, bynajmniej nie po to, by napić się piwa. Największym zdziwieniem okazał się fakt, że poszukują mnie. Przysięgam – jak w życiu nie czułam się zagrożona w obecności funkcjonariuszy, tak teraz moim ciałem targnął znajomy strach o to, że nieświadomie zbroiłam coś godnego interwencji.
     - Dzień dobry. – Wskazał na odznakę, która błyszczała mu na piersi. Schował ją, zanim zdążyłam przeczytać, jak miał na imię. – James Redfield. Mówi coś pani te imię?
     Zachowuj się, Al. Przecież jesteś niewinna.
     James Redfield to okropnie samotny człowiek. W pracy bywał na tyle wylewny, że nietrudno było poznać bogate szczegóły o jego istnieniu. Brak rodziny. Przyjaciół. Stałego zamieszkania. Ilekroć myślałam nad tą osobą, kłuło mnie jeszcze wyraźniejsze uczucie niezrozumienia, spowodowanego faktem, że to akurat ja zostałam o niego spytana.
     - Pracuję z nim – odparłam ze sporą dawką niepewności. Jak dużo mogłam powiedzieć? – Coś się stało?
     - Jego ciało zostało odnalezione wczoraj wieczorem. Próbki DNA wskazały, że to on. – Formalny, ograbiony ze wszelkich emocji oraz starań głos powiedział to zupełnie tak, jakby stwierdzał, że właśnie weszła nowa promocja na buty. Umarł człowiek. Trochę szacunku. Nim zdążyłam przebić się przez grubą warstwę szoku, odsłaniając tym samym swoją reakcję, mężczyzna znów się odezwał. – Przy jego zwłokach znaleźliśmy tylko wizytówkę baru. Jest pani w stanie potwierdzić, że to on?
     - Cóż, musiałabym go zobaczyć. – Odłożyłam ścierkę, którą w stanie totalnego otępienia tylko ściskałam w palcach.
     - Dlatego dowieziemy panią na miejsce.
     - Dobrze.
     Opór to ostatnie, co zamierzałam okazywać. Ale dotknęło mnie te uczucie, gdy kiedyś wezwano mnie do potwierdzenia zwłok własnego ojca, które koniec końców wcale nie były jego. Teraz, co prawda, trzymało się mnie znacznie lżejsze napięcie. Współpracownik Redfield nigdy nie wywarł na mnie innych emocji niż tylko współczucie i to chyba wprowadzało w każdą komórkę mojego organizmu ten bezbrzeżny spokój oraz ulgę.
     Radiowozem dostałam się do sporych rozmiarów budynku, od wewnątrz pozbawionego wszelkich kolorów. Szarości i biele dominowały wszędzie, czy to na ścianach, czy pod postacią mebli. Do tego typowy, szpitalny zapach, który kojarzył mi się tylko ze śmiercią i uderzał nieprzyjemnie w moje nozdrza. Otaczała mnie kompletna cisza, nie przerwana żadnym dźwiękiem, chyba że moich butów.
     Dlaczego tu nie ma żadnej żywej duszy?
     W korytarzu rozbrzmiał w końcu niewyraźny zgiełk uderzających o siebie metalowych części. Coś zadźwięczało. Coś się przesunęło, wywołując ciężki dźwięk starcia się dwóch stalowych płyt. Miejsce za ścianami skrywało więcej niż pokazywało.
     - Proszę, to tutaj. – Policjant, który trwał dotąd w totalnej ciszy, teraz zatrzymał się i otworzył mi drzwi. Gdyby nie jego znak, prawdopodobnie bym je przeoczyła.
     Skinęłam głową i już samotnie wkroczyłam do przestronnego, białego pomieszczenia. Moją uwagę skupił na sobie mężczyzna odziany w biały kitel. Zwrócony był wprost do metalowego, nieco wyższego stołu, który zajmował martwy, prawdopodobnie, James Redfield. W końcu byłam tu, by to potwierdzić.
     - Dzień do… – urwałam, widząc twarz patomorfologa. Ogarnęło mnie głębokie zdziwienie, jakie starałam się szybko opanować. – Bell? – Zmarszczyłam brwi.
     Co za zbieg okoliczności.

[Bellami? Luzik, rozumiem]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz