31 paź 2018

Od Juliena

- Nienawidzę cię! - krzyczy, ale jej głos jest jak uwięziony w tunelu. Niewyraźny, zakryty pod łzami, które teraz spływają potokami po jej policzkach. Za każdym razem, gdy otwiera usta do krzyku, oblizuje usta od słonych łez.
Gdyby tylko wiedziała, że nie tylko ona. Sam siebie nienawidzę. Za widok, któremu jestem odpowiedzialny. Nie jest w tym cała moja wina, ale nie potrafię uznać tylko części udziału. Zdecydowanie to, co przechodzi teraz ona a ja, różni się diametralnie. Ona ma ochotę rzucać wszystkim, co ma pod ręką. Liczy na to, że się odezwę, że zabronię jej, ale nie reaguję. Pozwalam jej się wyżyć, wyzbyć się bólu, złości, cierpienia, bo tak będzie prościej. Będzie łatwiej. Obserwuję ją z końca pokoju, przyjmując wszystko, co tylko wychodzi z jej ust. Ma prawo do nienawiści.
W końcu staję za nią i obejmuję tak mocno, że nie może się wyrwać. Rzuca się i wierzga, krzycząc przy tym, aż wreszcie jej ruchy stają się zaledwie odruchami.
- Przestań - szepczę, odgarniając jej włosy, które opadły na twarz w wyniku szarpaniny. Zaciska usta, tak aby ani jeden szloch nie wypłynął z jej gardła. Słyszy mnie, ale udaje, że nie dociera to do niej. Znów się szarpie, krzycząc, żebym ją puścił, ale tylko wzmacniam uścisk.
- Puść mnie... błagam - nagle wiotczeje w moich objęciach i kompletnie się rozkleja. Jej ramiona unoszą się w energicznych łkaniach. Poddaje się. Nie odważa się na mnie podnieść wzroku. Ujmuję jej twarz w dłonie i ocieram tym samym łzy, które nadal spływają obficie po jej policzkach. Mokre od nich kosmyki włosów odgarniam do tyłu. Zmęczona i pokonana wtula się w moją pierś, wczepiając palce w koszulkę i szlocha. Obejmuję jej sylwetkę jedną ręką, drugą kładę z tyłu głowy.
- To sen... - mówię - To tylko zwykły sen...

Powoli zaczynam dochodzić do siebie, ale mój wzrok nadal miesza się, a ja nie jestem kompetentny do ruszenia się z miejsca. Faza otępienia przychodzi szybko, ale odchodzi z trudem. Czasem mam wrażenie, że nie mogę się ruszyć, bo wszystko mnie boli, ale to fałszywe wrażenie. Siedzę nieruchomo. Dawno stwierdziłem, że siedzenie jest bezpieczniejsze niż leżenie. Nie wiadomo, czy następnym razem będę w stanie się podnieść z pleców. Mój wzrok przebiega po wszystkich rzeczach, które teraz wydają się znowu nieznajome. Nagle mój dom wydaje się pułapką, o którą sam prosiłem, choć nadal jest jedynym miejscem, które daje mi poczucie bezpieczeństwa. Jest puste, czyste, zbędne od szczegółów i ludzi.
Wydaje mi się, że większość decyzji, jakie podjąłem w czasie dwudziestu pięciu lat swojego życia, można uznać za w miarę rozsądne. W każdy razie, gdyby na jednej szalce wagi położyć głupie decyzje, a na drugiej mądre, zdecydowanie przeważałyby te pierwsze.
Nabieram powietrza do płuc i wstrzymuję oddech. Wypuszczając je przez usta, staram się skupić na tym, czy wyczuwam jego podmuch na wilgotnych wargach. To miał być niby znak, że jestem zdolny do wstania. Funkcjonowanie i tak nie wychodziło mi sprawnie od jakiegoś czasu.
Godzina dziewiąta wskazywała na trzy rzeczy.
Nie śpię już od pięciu godzin.
Muszę jechać do pracy.
I tak nie zjem śniadania.
Odrzucam plastikowy, biały pojemniczek na bok, jak najdalej. Rzucony na kanapę, będzie tam leżał do momentu, gdy nie uznam, że jednak to nie jego miejsce. I tak nikt go nie zobaczy.
Ostrożnie stawiam kroki aż na samą górę do pokoju. Przebrawszy się, schodzę na dół, czując coraz mniejsze zawroty głowy. Zabieram butelkę wody z blatu i rozpoczynam swoje rutynowe zajęcia, bo są one rzeczą, która daje mi względny spokój.
Ojciec ma... coś ważnego, jak zwykle nie do końca mówi, co takiego jest ważniejszego od edukacji córki, dlatego odpowiedzialność zawiezienia ją pod szkołę spada na mnie. Właściwie to zastanawiam się, dlaczego Renesmee nie podejmie się tego wyzwania, w końcu niby od dawna należy do najbliższej rodziny, ale obowiązki kobiety w domu nie wychodziły jej za dobrze.
Ze swojego mieszkania do domu nie mam daleko. Wyróżnia się spośród innych, należących do tak zwanej elity. Jest zbyt zwyczajny, a przez to niepozorny. Tylko poszczególne elementy są dziełem widzi mi się narzeczonej ojca.
Auburn wsiada do środka. Nie wygląda na będącą w cudownym humorze. Wyjmuje swój telefon i siedzi na nim przez prawie całą drogę. Nie odzywa się ani jednym słowem, a ja nie zamierzam pytać. Jeśli istnieje jakiś problem, to coraz rzadziej dotyczy mnie.
- Możemy wstąpić do jakiejś kawiarni? - nie jest to pytanie. Brzmi raczej jak prośba albo nawet polecenie.
Spoglądam na nią niedługo. Sprawdzam godzinę.
- Masz lekcje - mówię stanowczo, chociaż wewnętrznie posiadam przeczucie, że istnieje jakiś porządny powód.
- Tylko nie wmawiaj mi, że akurat ty nigdy nie opuściłeś żadnych zajęć - prycha i chowa dłonie wraz z telefonem do kieszeni.
- Uważaj sobie - mówię, nie otrzymując odpowiedzi - Czy Chocolate Desk może być?
- A sprzedają tam lody pistacjowe?
- Nie mam pojęcia - wzruszam ramionami, skręcając już w ulicę, która prowadzi do kawiarni.
- Może być - wzdycha Auburn i wraca do swojego tajemniczego milczenia, nawet nie starając się wyjaśnić swoją prośbę.
Wchodzimy do środka i zajmujmy miejsca. Kelnerka podchodzi i zbiera zamówienia. Dziękuję jej, ale okazuje się, że siostra również nic nie zamawia. Czekam, aż kobieta odejdzie i patrzę na młodą. Unosi spojrzenie i nadal milczy.
- Nie spytam pierwszy, więc może od razu przyznaj się...
- Chcą się pobrać - wypala za jednym razem i kręci telefonem w dłoniach. Cokolwiek miało mnie jeszcze kiedyś zaskoczyć, to tego nie zrobiło, choć poczułem coś w tym rodzaju w środku. Jakieś ukłucie. Zawiesiłem na niej wzrok. Widząc, że nie zamierzam się odnieść do tej krótkiej informacji, ciągnęła dalej - Nie powiedzieli ci, bo boją się, jak zareagujesz - jakbym jeszcze jakoś specjalnie miał zareagować. To może przerażające, ale naprawdę nie obchodzi mnie ich wspólne życie. Ich małżeństwo niewiele zmieni. Jedynie nada temu związkowi pełnego, choć fałszywego prawa istnienia i nazwisko Renesmee. I część majątku dopóki ta kobieta będzie żyć. Jak na razie wszystko spada na nas, jednak biorąc pod uwagę moje wewnętrzne i coraz bardziej zauważalne wyparcie, większość przechodzi na Auburn - nieświadomą niczego dwunastolatkę, która odbiera ten ślub jako za coś normalnego, bo wychowywała się w świadomości jego zajścia od małego. Tak czy inaczej, na mnie spada odpowiedzialność, aby to, co należy do ojca i matki, przeszło swoim oczywistym sposobem na ich córkę.
Tak naprawdę podświadomie boję się rzeczy, której wizja wydaje mi się gorsza od ślubu ojca z Renne. Chociaż spotkanie z rodziną Haidi także nie należy do przyjemnych rzeczy. Z moją także. Chujowo.
- To nie moja sprawa - słyszę, jak Auburn wzdycha pod nosem, a potem odkłada głośno szklankę na blat, o mało nie wylewając części jej zawartości.
- A właśnie, że twoja! - podnosi ton głosu. Oczekuje, że skarcę ją chociażby spojrzeniem, ale nie podnoszę głowy. Niech myśli, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Sam chciałbym tak myśleć, ale wewnętrznie dobrze wiem, że ta informacja wywarła na mnie większy wpływ, niż tego oczekiwałem - Oni chcą wziąć ślub, Julien - mówi w sposób, jakbym był tego nieświadomy, więc należy mi to wytłumaczyć po chłopsku - Za miesiąc. Czasem mam wrażenie, że to ty masz dwanaście lat - burczy typowo dla nastolatki.
- Jak mam ci to wytłumaczyć... no, skoro chcą się pobrać, to niech to zrobią - wzruszam ramionami, unosząc szklankę z wodą, zakręcając nią parę razy w powietrzu.
- I nie masz nic przeciwko? - dziewczynka unosi brwi.
- A ty? - pytam, jednak nie otrzymuję odpowiedzi. Auburn przybiera minę taką, jak w sytuacjach człowiek, który ma swoje zdanie, ale nie do końca chce się nim z innymi podzielić, bo odnosi wrażenie, że to i tak niczego nie zmieni. Najpierw spuszcza spojrzenie, potem głowę i grzebie w swoim talerzu.
Obserwuję ją i nie do końca wiem, co mam powiedzieć. Dotąd uważałem, że nie przeszkadza jej związek ojca z Renee. Wychowywała się niemal z nią, choć tak naprawdę u jej boku zawsze była jakaś opiekunka, więc Auburn tak naprawdę opiekowały się obce kobiety.
Opieram się plecami o kanapę, którą obraliśmy za miejsce.
- Jedliśmy obiad i w pewnym momencie po prostu zapytali, czy mam coś przeciwko - no tak, co miała odpowiedzieć taka dwunastolatka - Tata wyjaśnił dogłębniej i z ich rozmowy wywnioskowałam, że wszystko jest już ustalone. Miejsce, goście, data, zaproszenia, nawet urzędnik... Prosił, żeby na razie ci o tym nie mówić, ale chyba powinieneś wiedzieć... tak mi się przynajmniej wydaje... - próbowała to powiedzieć od niechcenia, ale na jej twarzy wymalował się pewnego rodzaju smutek. To miała być prośba o rozmowę. Kolejną z rzędu konwersację z ojcem, która nie zakończy się sukcesem. Jej przebieg był już teraz spisany na straty, nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę. A gdy dowie się, że wiem o ślubie, o którym łaskawie nawet nie raczył mnie poinformować, na pewno się wkurzy. Tyle że ja nie zamierzam pozwolić na to, aby obwiniał za to moją siostrę. Moje starania co do posiadania wszystkiego, co tyczy się mojej rodziny w dupie, spełzły na niczym.
- Porozmawiam z nim - unosi oczy, w których natychmiast pojawia się błysk - Ale wiesz, że to nie ma prawa skończyć się inaczej...
- Nie jestem już mała. Wiem, że odbierasz to inaczej niż ja. No wiesz... ty pamiętasz mamę, a ja jedyny obraz, jaki posiadam, to wygląd ze zdjęć i charakter z tego, co chciałeś mi opowiedzieć. Nic więcej. Mogę się domyślać, że wcale nie jesteś zadowolony z takiego obrotu spraw, ale może właśnie dzięki temu małżeństwu... no... może zaczniemy stawać się rodziną - wiem, że tego pragnie. Mam pojęcie, że być może jej to uniemożliwiam, ale gdyby miała tyle samo świadomości, co ja. Gdyby wiedziała tyle, co ja i znała sytuacje oraz była nieco starsza, nie uważałaby tak samo.
Wracam do dawno postawionego sobie stwierdzenia. Nie zrzucam całej winy na ojca. Po części obwiniam także siebie. I nie umiem przestać. To jest czynnikiem, który działa w prawie wszystkich sytuacjach, w których byłem, jestem i prawdopodobnie będę.
Kiwam głową na znak, że niby się zgadzam, ale w środku totalnie jestem ze sobą sprzeczny.
- Chyba jednak wezmę te lody pistacjowe - Auburn patrzy na spis powieszony na ścianie - Pożyczysz mi?
- A oddasz? - uśmiecha się i wywraca oczami naraz.
- Nie zamierzam - prycha i zabiera ode mnie pieniądze, które wyciągnąłem z portfela.
~*~
Kiedy biegnę wzdłuż Ghosep Road, przez alejki okolicznego, miejskiego parku Crann, kuje mnie w piersiach, a ciało zaczyna drętwieć. Oddech zmienił się w próbę nabrania odrobiny powietrza, ale nie zatrzymuję się, bo właśnie chcę doprowadzić do momentu, kiedy odruchowo ciało będzie mnie pchało naprzód, choć płuca stanowczo odmawiają. Słyszę bicie swojego serca, które z potrojoną siłą o mało nie przebija żeber swoim niekontrolowanym biciem, pompując krew.
Jeszcze nigdy nie pobiegłem tak daleko do drugiego parku, mijając przecznice miasta, ale dzisiaj miałem wyraźny powód ku temu. Nadal nie oczyściłem swoich myśli do końca, a ból w klatce piersiowej nieco to zagłusza. Zazwyczaj kończę po trzech kilometrach, coś koło tego. Nie biegnę dalej, bo przecież trzeba kiedyś wrócić.
Rzadkością było moje pomieszkiwanie w apartamencie. Nie lubiłem tego miejsca, traktowałem je jako ewentualność oraz miejsce, gdzie kierowałem wszystkich ludzi, którzy mieli do mnie sprawę. Nie lubię, gdy jacyś ludzie kręcą się po moim domu, dlatego też posiadam mieszkanie na prawie samym szczycie apartamentowca. Miałem jedno swoje podejrzenie, dlaczego nie przepadam za tym miejscem, które budziło się za każdym razem, gdy spoglądałem przez ogromną oszkloną ścianę budynku. Całe szczęście dało ją się przyciemnić. Może jednak nasze czasy nie są aż tak złe.
Zatrzymuję się na końcu alei i opieram o drzewo. Ściskam butelkę z wodą w ręku podczas próby rozluźnienia płuc. Mam wrażenie, że ścisnęły się najmocniej, jak tylko się da i sprawnie uniemożliwiają mi nabranie powietrza. Chętnie opadłbym na mokrą od deszczu trawę na wznak, ale to byłoby najgorsze, co mógłbym zrobić. Ocieram pot z czoła i unoszę butelkę do ust.
W tym samym czasie ktoś zatrzymuje się niedaleko i pochyla się nad ziemią. Spoglądam w tamtą stronę. Dziewczyna odwraca się z dłońmi opartymi na biodrach i nieruchomieje dopiero wtedy, gdy zauważa moją postać. Unosi głowę i zamyka rozchylone usta, zaczerpując powietrze przez nos. Jestem ciekawy, które z nas się odezwie pierwsze, ale nie zapowiada się na ekscytującą rozmowę.
Wyciągam dłoń z butelką wody w jej stronę. Spogląda na nią, a potem unosi wzrok na mnie. Jej podbródek podnosi się jeszcze wyżej.
- Nie przyjmuję wody od obcych - mówi, ciężko dysząc. Nie wygląda na tyle samo zmęczoną, co jest - Nie pijam zwykłej - wygórowane wymagania. Któż by się spodziewał.
- Jesteś spragniona i wyglądasz na wyczerpaną. To gest dobrej woli wobec drugiego człowieka. Nie często mi się to zdarza, nieznajoma dziewczyno - podkreślam ostatnie słowa. Współlokatorka Adaline, bo niestety imienia nie mogę sobie przypomnieć, o ile było mi kiedykolwiek dane usłyszeć jej imię, marszczy dosyć zabawnie nos. Unosi dłoń i pociera go palcami. Wygląda to, jak nieświadomy odruch przy zastanowieniu.
Prostuje się, choć nadal nie wyglądając na przekonaną, robi dwa kroki w moją stronę i zabiera do połowy pustą butelkę. Odchyla do tyłu głowę, zanim jednak weźmie parę łyków, obraca się bokiem do mnie. Taki profil również mi nie przeszkadza.
- Dzięki - mówi i oddaje mi butelkę - Zazwyczaj widuję tutaj rutynowych bywalców - decyduje się na rozmowę. Obdarowuję ją chwilowym spojrzeniem, popijając jeszcze trochę wody.
- Nie jestem rutynowym bywalcem - odpycham się od drzewa i wchodzę z powrotem na ścieżkę. Staję w odległości od dziewczyny - W ogóle nie jestem bywalcem tych okolic - dodaję - Biegasz? - dziewczyna kiwa głową, ale nie mówi nic więcej, choć przeczuwam, że na ten temat trochę ma do opowiedzenia - Jak masz na imię? - jej spojrzenie zatrzymuje się na jakimś konkretnym punkcie na moim ciele i przez chwile tam zawisa.
- Już mówiłam, nie rozmawiam z obcymi - krzyżuje ręce na piersi. Odwracam głowę w kierunku ulicy, na której zaczyna się powoli robić korek ustawionych samochodów w rzędzie ludzi, którzy jadą do pracy.
- Trochę niesprawiedliwe. Ty znasz moje imię.
- Pasuje mi taki układ, chociaż przeczuwam, że z powodu pracy moich rodziców poznasz je szybciej, niż ci się wydaje - to miała być dyskretnie naprowadzająca uwaga? Przeszukuję w pamięci wiadomości od ojca, które miały na celu przestawienie mi nowych, wartościowych klientów, albo kogokolwiek, kto w naszych oczach miał zdobyć miano godnego zapamiętania. Przypominam sobie o nieodczytanej wiadomości od wczoraj wieczorem. Odrywam spojrzenie od dziewczyny i wyjmuję telefon. Sprawdzam wiadomość, ale szukam wzrokiem jedynie nazwiska. Yates.
- Yates... - wypowiadam je na głos. Unoszę wzrok znad ekranu telefonu - Oni mają córkę?
- A nawet dwie, tak uściślając - w jej głosie wyraźnie czuć specyficzny ton. Coś pomiędzy delikatną urazą, złośliwością, a rozbawieniem.
- Jak się nazywają? - postanawiam grać w tę grę. Dziewczyna uśmiecha się delikatnie, ale chyba nadal nie jest przekonana co do zdradzenia mi swoich danych osobowych.
Przerywa to pojawienie się drugiej osoby, co jest ostatecznym powodem końca konwersacji. Chłopak ze zmierzwionymi jasnymi włosami, które miały kolor ni to blondu, ni to brązu. Przedstawia się jako Bram. Ot tak, z automatu. Właściwie, to nawet o to nie pytałem. Za to mam inne pytanie do niego... kimkolwiek jest, nie obchodzi mnie.
- Wiesz jak ona się nazywa? - pytam najbardziej niedbale, jak tylko potrafię. Dziewczyna obrzuca mnie spojrzeniem.
- Tak? Dearden Y...
- Nie mów mu - uśmiecham się triumfalnie, w momencie, kiedy obydwoje odpowiadają.
- Wydaje mi się, że jednak nie jestem aż taki obcy nieznajomy.

Dearden?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz