21 paź 2018

Od Odette C.D Adam

     Słowa Adama i wywołane nimi zastanowienie odebrały mi wszelki ból. A raczej wygryzły go z pamięci, czyniąc tę parę minut niezwykle błogimi, przyjemnymi i pozbawionymi jakiegokolwiek cierpienia. Ono zwróciło się jednak z powrotem w moją stronę, kiedy tylko uświadomiłam sobie, że na moment udało mi się go pozbyć. Skutki eksplozji nie mogły się nie pojawić. Upadek po odrzucie wówczas był tak silny, że teraz czułam wielkiego, nieprzyjemnego siniaka na całym swoim boku. To oddalało mnie od chociażby pomyślenia o wstaniu. Zakaszlałam ponownie, ale tak ostrożnie, jakby od tego zależał dalszy los mojego wyschniętego, bolącego gardła.
     Przeanalizuj swoją sytuację, Odette.
     Masz przy sobie portfel, dokumenty i telefon.
     Nie masz domu. Jamie też nie, kiedy wróci.
     Wszystko. Trafił. Szlag. Optymizm również, gdyż czułam, że w najgorszej chwili mnie opuścił.
     - Jesteś w stu procentach pewien? – Mój wzrok niespokojnie zawędrował od jego oczu do dłoni, w której ściskał czule moją. Dawało mi to pewne poczucie bezpieczeństwa, jakie chciałam utrzymać przy sobie jak najdłużej.
     - Jasne. Powiedziałem, że to nie będzie problem. – Dalej uśmiechał się z zaraźliwą serdecznością. – Powinnaś porozmawiać z przyjaciółką. Dla niej też znajdzie się miejsce.
     - To chyba będzie trudna rozmowa. – Nawet nie kryłam zmęczenia, a ciężar sytuacji mógł teraz wręcz odbijać się w moim rozdygotanym spojrzeniu.
     Mężczyzna puścił powoli moją rękę i uświadomiłam sobie, że wolałam, gdy tego nie robił. To dziwna myśl, która mrowiła w mojej głowie dopóki ze skupienia nie wyrwało mnie głośne syczenie. Adam próbował jedynie poprawić się na łóżku. Jak wielki musiał być jego ból, który sprowadził na siebie tylko po to, by mnie uratować…
     Żadna wdzięczność nie wróci mu zdrowych pleców.
     - Dasz sobie radę. To, co się wydarzyło, nie zależało od ciebie.
     - Wiem, ale… – zawiesiłam na chwilę głos, chcąc poukładać sobie wszystko w głowie. – Ale nie umiem teraz spojrzeć w najbliższą przyszłość. Do tego twoje plecy…
     - O plecy się nie martw – wtrącił się łagodnym głosem. Błękitny, kojący wzrok utknął w moim jeszcze przez jakiś czas, skłaniając mnie do subtelnego uśmiechu.
     - Jesteś idiotą – rzuciłam swobodnie.
     - Idiotą, który cię ocalił.
     - To mogło się dla ciebie źle skończyć… – Gdyby nie to, że rozdzielała nas szafka nocna, ból i zmęczenie, zapewne rzuciłabym mu się na szyję. – Tak się cieszę, że żyjesz… – Ochrypły szept przeciął ciszę niczym ostrze. Potem wszedł lekarz, nie dając Adamowi czasu na reakcję.
     - Pani Blackwell?
     Skinęłam głową oraz nieznacznie podsunęłam się na łóżku, tłumiąc przy tym skrzywienie.
     - Tak, to ja.
     - Pani będzie gotowa do wypisu już następnego dnia. – Wbił wzrok w kartotekę. – Płuca w normie, drogi oddechowe w porządku, mimo że są lekko podrażnione. Zostaje obserwacja.
     - Dobrze, dziękuję. – Posłałam doktorowi, który był nawiasem mówiąc grubo po pięćdziesiątce, życzliwy uśmiech. Kontrastował on na tle tego, co działo się w moim wnętrzu. Myśli, niekoniecznie te pozytywne, nachodzące na siebie; jedna ścierała się z drugą, wywołując nie tyle, co zamieszanie, ale i okropny ból głowy.
     Lekarz opuścił pomieszczenie, w jakim w ciągu tych paru minut zdążyło przewinąć się ze trzy pielęgniarki.
     - Zostanę z tobą jeszcze te parę dni – wypaliłam. Adam obdarował mnie zdziwionym spojrzeniem.
     - Ale wychodzisz jutro – odparł z dużą dozą niezrozumienia, aczkolwiek jego wzrok nie sugerował, że jest przeciw mojej decyzji.
     - I tak nie mam się gdzie podziać. Wolę wrócić z tobą. Najwyżej pójdę kupić parę ubrań, bo wszystko strawił ogień, i wrócę. – Sięgnęłam portfela, który leżał obok łóżka wraz z pozostałościami mojego całego dorobku. Szczęście się do mnie odezwało. Nie, nie odezwało się. Ono wręcz krzyknęło. W portfelu mieściło się jeszcze sporo banknotów oraz dwie karty kredytowe, które przysięgałam użyć w wymagających tego sytuacjach. Lepszej okazji nie będzie.
     - Jeśli potrzebujesz jeszcze jakiejś pomocy, wiesz, że ci pomogę – wyszeptał troskliwie, jednakże pokręciłam głową. Uśmiech nadal utrzymywał się na mojej twarzy.
     - Nie, ale to miłe, dzięki. Okazuje się, że to jeszcze nie koniec świata. – Optymizm znów zaczął rozpromieniać mnie całą i ponownie poczułam, że mogę znacznie więcej.
     Adam chyba nie do końca nadążał za moim wzrostem endorfin. Stłumiły one całe otępienie i ból, dlatego wypełniająca mnie energia była teraz najlepszym lekarstwem, jakie mogło pokonywać korytarze moich żył.

***

     Tej samej nocy obudził mnie zduszony w gardle, przepojony bólem jęk. Z mojego umysłu powoli znikała ta mglista nieświadomość ostająca się jeszcze ze snu. Napłynęły do mnie wyraźniejsze dźwięki, które wcześniej wydawały się przykryte niczym żelazną kopułą.
     Uświadomiłam sobie, że Adam musiał cierpieć już dłuższy czas. Zwłaszcza że nocą ból wydaje się nasilony bardziej niż kiedykolwiek. Leki przeciwbólowe minęły, plecy musiały porządnie zeschnąć, ocierając się teraz z nieprzyjemnym bólem o każdy materiał. Nie potrafiłam na to nie zareagować. Zmartwienie wyparło wszelki strach wiążący się z ujrzeniem mężczyzny. Wstałam z łóżka, czując się już dobrze, i po cichu dotarłam do cierpiącego.
     - Adam? – Ten szept był tak cichy, że ledwo zagłuszył stęknięcie, które natychmiast się urwało.
     - Nie śpisz? – Cudem obrócił się w moją stronę. – Powinnaś odpoczywać…mnie to chyba nie jest dane. – Jego czoło świecące się od potu świadczyło o tym, że walka z powstrzymaniem cierpienia trwała już dłuższy czas. Usiadłam zaraz na skraju łóżka oraz korzystając z bladego światła lampki nocnej, popatrzyłam na twarz mężczyzny.
     - Może… może powinnam zawołać lekarza? – Zmarszczyłam czoło w zmartwieniu.
     - Nie – syknął. – Wytrzymam to.
     Dyskretnie wyciągnęłam rękę i zwinęłam palce w uścisk, który niespodziewanie ujął jego dłoń. Towarzyszyła temu zupełna, nieprzerwana niczym cisza.
     - Pomyśl o czymś innym. Posiedzę z tobą. – Przesunęłam kciukiem po jego skórze, wpatrując się w błyszczące, niebieskie oczy, w których zatapiał się ból. O śnie nawet nie było mowy. Zszedł mi z powiek na dobre. – Poza tym wezwałam twoją rodzinę dzisiaj wieczorem. Dobra, może nie całą… ale będą tu jutro.
     - Jeśli tylko przeżyję… – Ponownie syknął, ale tym razem przez cichy, ochrypły śmiech.
     - Dasz radę jak wtedy, w tamtym pomieszczeniu – mruknęłam pod nosem, nie będąc pewną, czy należy poruszać teraz ten temat. – Ja po prostu nie widziałam odważniejszej osoby od ciebie. – Język odrobinę poplątał mi się przy tych słowach, ale mógł usłyszeć wszystko klarownie.
     Bezpieczeństwo, jakie mnie wtedy ogarnęło, nie opuściło mnie aż do teraz. Przypomniały mi się jego ramiona, które pośród jasnych płomieni zdawały się być niczym skrzydła anioła stróża. Nadal miałam przed oczami twarz wykrzywiającą się w wyrazie okropnego bólu. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, jak bardzo wtedy cierpiał, mimowolnie zbliżając się do granicy życia.

[Adam, bochaterze?]

2 komentarze: