28 paź 2018

Od Odette C.D Adam

     Ostatnie dni były tak intensywne, że odbierały mi wszelkie okazje do myślenia nad tym, co się stało. Płomienie, nieprzyjemny żar oraz chmury dymu stały się przygaszonymi wspomnieniami. Nawet chcąc sobie o tym przypomnieć, dzieci Lancasterów od razu wybijały mi ten pomysł z głowy. I w życiu nie było to negatywne stwierdzenie! Nawet nie mając w przeszłości większych kontaktów z dziećmi, teraz wręcz zakochałam się w każdym z nich. Przestałam kierować się wyłącznie potrzebą spłacenia długu wobec tej rodziny, a coraz więcej wydobywało się wprost z moich chęci. Od samego ranka, który rozpoczęłam przyrządzeniem śniadania dla całego przedszkola, gubiłam zupełnie bieg czasu. Mieliśmy wszyscy wyjść na spacer do parku, jednak Cindy uparła się, że musimy być przy powrocie Adama. I ja to w stu procentach podzielałam.
     Decydując się więc na obejrzenie telewizji, zasiadłam na kanapie z Cindy, Lydią oraz najmłodszym potomkiem Lancasterów ― Harrym. Nigdy bym tego nie przyznała, ale poczułam się niczym pani domu z kilkorgiem dzieci, czekająca na powrót męża z pracy. To było tak głupie, że na chwilę pogrążyłam się głęboko w swoich myślach, nie kryjąc rozbawienia, które równie dobrze mogło wywodzić się z historyjek Cindy. Każda myśl jednak urwała się jak nożem uciął, kiedy z dziwnego transu wyrwał mnie głos.
     - A dzień dobry! ― Na te słowa wręcz podskoczyłam z przerażenia, orientując się w ostatniej, rozdygotanej chwili, że w rękach trzymam dwumiesięczne dziecko. Spojrzenie wykazujące teraz przestrach wędrowało od punktu do punktu.
     - Nie strasz mnie tak więcej… ― szepnęłam cicho, dźwigając się ostrożnie na nogi i znów utulając małego Harry’ego, który jakby nie przejmując się sytuacją, przytulił się do mojej piersi. Nie, na pewno nie pomylił jej z piersią swojej mamy.  
     - Adam! ― Mężczyzna już miał coś powiedzieć, jednak Cindy rzucająca się na niego z minimalną ostrożnością od razu odebrała mu głos. Przytulił ją na tyle, na ile mógł, i jeszcze uzupełnił gest, podnosząc dziewczynkę jedną ręką.
     - Ale na barana cię nie wezmę! ― Od razu udzielił mi się jego świetny humor, mimo że od rana właśnie taki miałam. Zaraz przewrócił na mnie swoje spojrzenie. ― Odetka… ― Błagam, bez takich przekształceń. ― Jak sobie tu radzisz?
     - To istne aniołki, nie mam z nimi problemów. ― Ofiarowałam mu szczery uśmiech. ― A ty jak sobie radzisz? Boli… chociaż troszkę mniej? ― W moim głosie rozbrzmiała autentyczna nadzieja, której chyba żywiłam zbyt wiele, jak na godzinę po wyjściu ze szpitala.
     - Cóż, dali mi mnóstwo rzeczy, pianek na oparzenia i leków, więc będę żyć. Nie jest najgorzej, przynajmniej teraz ― krótko podsumował.
     - Kiedy musisz tego używać? ― Mimochodem oddałam Harry’ego w ręce kuzynki Adama. Chyba nawet mi podziękowała, czego nie mogłam potwierdzić na sto procent, skupiona wyłącznie na postaci jasnookiego.
     - Wieczorem.
     - Pomogę ci z tym ― wypaliłam, nie myśląc nad tym ani chwili. W odpowiedzi popatrzył na mnie, jakby z pytaniem migoczącym w niebieskim spojrzeniu, „mówisz to na serio?”. Moja twarz jednak wyrażała niecodzienne zdecydowanie. Przyznaję, nadal chciałam mu się za wszystko odwdzięczyć. Gdyby nie on, spałabym gdzieś na dworcu autobusowym, dzieląc ławkę z panem Januszem, z którym każdego dnia żebrałabym o jedzenie.
     A w życiu.
     - No dobrze, nie będę narzekał. ― Uśmiechnął się, wywołując tym samym moją niemożebną ulgę. Nie wiem, co bym musiała zrobić, gdyby zaczął żałośnie pogrywać sobie ze mną tekstami, że wcale nie potrzebuje pomocy.
     -  Cieszę się. ― Podniosłam nieco głowę w szerokim uśmiechu, co mógł odczytać jako, nawiasem mówiąc chyba nieudany, symbol dominacji. ― Może zjesz coś z Jannet? W szpitalu wszyscy wiemy, czym karmią ― stwierdziłam nieco rozbawiona.
     - W końcu ktoś, kto zdaje sobie z tego sprawę! ― Zdjął z siebie Cindy, od razu krocząc w stronę przestronnej kuchni, która wręcz przyciągała zapachem potraw.
     Jannet również nie odmówiła sobie porcji i wkrótce oboje zajęli się wypełnionymi po talerzami. Z powszechnie znaną rodziną Lancasterów pod względem gotowania nie mogłam się równać, aczkolwiek uśmiechy, jakie otrzymałam po zjedzeniu, dawały mi pełną satysfakcję.
     Czas ulatywał nam jak przez palce. Nie potrafiłam nawet powiedzieć, co pożytecznego zrobiłam do momentu, kiedy pomarańcz nieba zaczęła gęstnieć w głęboką czerń. Tak, jak to zaplanowałam, wzięłam torbę ze szpitala, przekonana, że znajdę tam wszystkie potrzebne Adamowi rzeczy. Pomarańczowa, metalowa butelka z pianką, maści i bandaże ― to wszystko znajdowało się wraz z niewypakowanymi ubraniami. Powędrowałam w górę schodów, mając w zamiarze wejście do pokoju młodego Lancastera, który znikąd dosłownie wyrósł mi przed drzwiami. W porę zdołałam się zatrzymać, by na niego nie wpaść.
     - Właśnie miałem po to iść. ― Zlustrował torbę, którą miałam w ręku, a zaraz potem wycofał się z powrotem do wnętrza własnego azylu. O swoim mogłam pomarzyć. 
     - Nie martw się, mam wszystko. Rozbieraj się. ― Zerknęłam z widocznym błyskiem w oku. Nie byłam pewna, czy to dostrzegł, gdyż przestałam się nad tym zastanawiać, gdy tylko usiadł posłusznie na materacu.
     - Co to za brudne rozkazy? ― Zaśmiał się z lekką chrypką, co sprawiło, że jego głos zabrzmiał jeszcze przyjemniej.
     Szybko mu zawtórowałam, uważając, że jednak znacznie bezpieczniej będzie zbyć te pytanie zwykłym milczeniem. Zasiadłam dokładnie za plecami mężczyzny, rozkładając na obszernym łóżku wszystko, co było w tej chwili niezbędne. Zdjął koszulkę, odsłaniając przede mną nieprzyjemnie wyglądające plecy, na widok których skrzywiłam się znacznie.
     - Mam szczęście, że tak nie wygląda moja twarz, co? ― Próbował rozbić czymś tę niezręczną ciszę. Natychmiast się opanowałam i przystąpiłam do pracy.
     Musiał naprawdę cierpieć. Przed oczami znów stanął mi ogień, który tamtego feralnego dnia obejmował bezlitośnie plecy mężczyzny. W uszach jeszcze raz zaszył się ten niczym nie zduszony jęk okropnego bólu. I za każdym razem, myśląc o tym, próbowałam wpaść na pomysł, jakim cudem ja się mu za to kiedykolwiek odpłacę. Zostawałam jednak z zupełną pustką w głowie.
     - Jasne, można tu mówić o szczęściu. Hej, żyjesz. ― Uśmiechnęłam się delikatnie. Chwyciłam za piankę i zerknęłam Adamowi przez ramię, zastanawiając się, czy pozwoli mi to dostrzec wyraz jego twarzy. Niestety ustawiłam się pod zbyt złym kątem.
     - Jak się skrzywię, to wyjdę na ciotę? ― spytał z lekkim rozbawieniem, zanim jeszcze roztarłam miękką substancję po jego mocno zranionej skórze.
     - Po tym, co odwaliłeś, nie będziesz nią, nawet, gdybyś się skrzywił.
     - Daj spokój. Nie mógłbym tego nie zrobić ― szepnął. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że gdyby nikt nic nie mówił, atmosferę przeszywałaby niespotykana cisza. Tę ciszę i tak rozdarło niegłośne, wręcz tłumione syknięcie, gdyż w końcu pianka złączyła się z plecami. Szybko ponowiłam ruch, nie chcąc przedłużać tego zabiegu.
     - To… bardzo miłe, wiesz? ― odparłam cichutko.
     Kochane, Odette.
     Chciałam powiedzieć, że kochane.
     Wiedząc już, że maści powinny znaleźć się na nieco sparzonych ― ale nie aż tak dotkliwie, jak plecy ― ramionach, przeszłam do przodu. Siadłam, krzyżując nogi wprost przed Adamem, i nawet chyba nie zdając sobie sprawy z tego, że w innej sytuacji ta bliskość ściągnęłaby na moje policzki głęboki róż.
     - Tak sądzisz? ― odparł dopiero.
     Skinęłam powoli głową, a moje dłonie z wyjątkową delikatnością, nawilżone maścią, zetknęły się z ramieniem Adama. Czułam jego wzrok na sobie; dyskretne i delikatne, niebieskie spojrzenie, które oddawałam co nieregularny okres czasu. Ciepły oddech ledwo musnął moją skórę, choć twarz trzymał nadal dosyć oddaloną. Zbliżyłam się, i wcale nie dlatego, by móc dostać jeszcze większą część oparzenia. Przyłapałam się na myśli, że chcę wyraźniej poczuć jego oddech. Jego obecność, która zaczęła oddziaływać na mnie w dziwny, nieoczekiwany sposób.

[Adam? 8)]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz