19 paź 2018

Od Vincenta cd Tatum

Zerkam zza zamkniętych drzwi na biegnącą do samochodu dziewczynę i na moich ustach pojawia się uśmiech. Miła. Właściwie całkiem dobrze wyglądająca, inteligentna, ponieważ inaczej nie dostałaby takiej pracy, trochę żywiołowa i lekko zakręcona w swoim całkiem naturalnym chaosie, co jednak u niej powoduje uczucie dopełnienia, a nie poirytowania sprawiając, że tak naprawdę uznajesz to za bardzo słodkie i dziewczęce, a nie kompletnie niedojrzałe.
Vinc.
Ej Vincent! Chyba za daleko idziemy z tymi rozmyślaniami.
To kobieta.
Kobiety są fu.
Nie są i przestań brzmieć jak chłopiec z podstawówki.
Może i nie są, ale potrzebne też nie są.
Trochę są... ale nie teraz.
Właśnie.
Kręcę głową i po chwili odwracam się w stronę córeczki, która ułożyła się wygodnie w foteliku i zasnęła. Poprawiam trochę okrywający jej ciało mój brązowy płaszcz. Moja dłoń jakoś automatycznie wędruje do jej włosów, które przez krótki moment gładzę dłonią. Mój aniołek. Moja kobieta i jedyna kobieta, której na razie potrzebuję. Mimo to nie będę szczególnie zamykał się przed każdą osobą płci przeciwnej, mniej więcej w moim wieku, która próbuje ze mną rozmawiać. Dlaczego próbuje? Ponieważ czasem naprawdę trudno się ze mną rozmawia. Właściwie sam nie wiem z czego to wynika. Zwyczajnie, niektórzy ludzie nie potrafią znaleźć ze mną wspólnego tematu, języka, nudzę się im, uważają mnie za kogoś dziwnego, obecność dziecka, mojego dziecka, w moim życiu kompletnie im nie pomaga w zaakceptowaniu mnie i tak jak już większość osób odkryje naglą prawdę o mnie, to sobie odchodzi. Tak jakbym był rozwiązaną zagadką, którą można zostawić w ciemnym kącie dla następnej osoby, która pomyśli, że ona też chciałaby tą zagadkę rozwiązać. Właśnie tak zamyka się błędne koło mojego życia. Najgorsze jednak jest to, że zawsze po iluś przypadkach muszę się złapać na nadziei, że tym razem będzie inaczej... ale jak widać nie jest.
Uruchamiam silnik, ponieważ deszcz zmalał na tyle, że przy dobrej pracy wycieraczek, było cokolwiek widać. Mogę więc jechać do domu. Dosyć nieprzyjemny deszcz do tej chwili zapewnia mi niewielką ilość samochodów na drogach, przez to przejazd przez to całkiem ruchliwe o tej godzinie miasto staje się jak przyjemna jazda po pustkowiu. Tylko te głupie światła, na których oczywiście musiałem się zatrzymać, bo na każdych akurat specjalnie dla mnie musiało zapalić się czerwone światło. Na drugich z kolei włączam cicho radio, na tyle, abym słyszał i aby nie obudziło zarazem Lillie. Nucę lecącą aktualnie piosenkę, delikatnie postukując palcami o kierownicę. Czuję w duchu przyjemne ciepło, czuję, że to po prostu dobry dzień, pomimo że wszystko wskazuje na załamanie do środka, utworzenie czarnej dziury w środku załamania, która pochłania cały dzisiejszy dzień. Jednak ja czuję się dobrze. Można nawet powiedzieć, że szczęśliwy. Kąciki moich ust nieznacznie się podnoszą, aby po chwili zrobić to bez oporów. Uśmiecham się jak głupi. Poznałem naprawdę fajną osobę.



Bardzo dojrzałem kryterium oceniania osób "fajna".
A co właściwie mam powiedzieć o nowo poznanej osobie? Racja. Po prostu miła, błyskotliwa, zabawna...
Przestań. Zamknij się ty kochasiu. Jedź, zielone masz.
Ruszam z miejsca i znowu sobie nucę, ponieważ dlaczego nie. W końcu jestem szczęśliwy. Jakbym znowu był zakochanym nastolatkiem... Bo przecież jestem staruszkiem i wdowcem, prawda? Chyba naprawdę zaczynam się starzeć. Już gadam głupoty, a im dalej od urodzenia tym już będzie gorzej. Młodszy nie będę. Przystojniejszy chyba też już nie... Chociaż... No już nie rozpędzajmy się. Więc jak już ustalamy, że nie będę, no to nie będę. To z kolei oznacza mniej więcej tyle, że właściwie to powinienem poszukać kogoś dla siebie. Mała powinna mieć jakiś kobiecy wzór w życiu oprócz ciotek pojawiających się w naszym mieszkaniu raz na rok.
Czy naprawdę zacząłem myśleć o tym tylko dlatego, że spotkałem ją? W sensie może i ma piękne brązowe oczy, które podkreśla jej nieco ciemniejsza karnacją i cudowne, gęste czarne włosy, które nadają jej tego latynoskiego, południowego wyglądu, ale nie przesadzajmy. Wciąż to tylko kobieta, którą spotkałem dwa razy i to do tego tego samego dnia w tym samym budynku, jak do niego weszła i jak z niego wyszła. W sensie. To raczej logiczne, że to było wysoce prawdopodobne zdarzenie. Nie ma sensu oszukiwać się, że to wcale nie jest prawda i zostałem trafiony magiczną strzałą Amora, a nasze spotkanie to przeznaczenie, ponieważ... ponieważ nim nie jest.
Piękny wywód - pochwaliłem siebie samego w myślach.
Jednak kiedy po przejechaniu kilku kolejnych kilometrów, zatrzymałem samochód w na miejscu parkingowym przed naszą kamienicą, nie byłem już tego taki pewien. Chyba poczułbym, gdyby to miała być miłość mojego życia. Z drugiej jednak strony patrząc, zakładając, że tamta była pierwszą, to już raz miałem takie poczucie. Poczucie, które zostało brutalnie zakończone przez zostawienie mnie, wtedy dziewiętnastoletniego gówniarza z malutką córeczką na ręku. Może tym razem byłoby rozsądniej patrzeć na czyny, a nie tylko na przeczucia. W końcu od czegoś jest również mózg w tym organizmie, prawda? W końcu to wcale nie jest tak, że również tam rodzą się uczucia, bo one się rodzą w serduszku. Jesteś idiotą Vincent. Tak właśnie obalam każdą teorię w moim życiu. Udowadniam sobie, że jestem idiotą nadal opierającym swoje poglądy na stereotypach, przesądach i najogólniej mówiąc na ciemnocie.
Wzdycham i wyglądam przez szybę. Kiedy przestało padać?! Przynajmniej jeden szczery plus. Odpinam swoje pasy i Lillie. Łapię teczkę, którą kiedyś w międzyczasie rzuciłem na tylne siedzenie i obchodzę auto, aby wyciągnąć z niego małą. Podnoszę ją starając się jej nie obudzić, co mi się rzecz jasna nadal nie udaje. Kiedy zamykam drzwi auta, podnosi główkę z mojego ramienia i przeciera dłońmi oczy.
- Już jesteśmy w domu, tatusiu? - pyta, a ja kiwam głową.
- Tak, zaraz będziemy w mieszkaniu, to cię przebierzemy, dam ci coś na rozgrzanie, położysz się, ja zawołam panią Smith, żeby zerknęła na ciebie i pojadę do sklepu, a później do apteki - mówię idąc po schodach na nasze drugie piętro. - Jak ci się podoba ten plan? - stawiam ją na ziemi i opieram o ścianę, po czym szukam kluczy do mieszkania po kieszeniach.
- Okropny jak zwykle, ale nie mam siły aby go zmienić - mruczy pod nosem, słyszę brzęczenie metalu i szybko wyjmuję pęk kluczyków, z których wybieram jeden, przekręcam go w zamku i otwieram drzwi.
- A co ci się tak bardzo nie podoba w tym planie? - podnoszę ją z ziemi i wnoszę do środka.
- Nie ma w nim parku i lodziarni - wzdycha.
- Wiesz nie widzę niczego fajnego w pójściu dla parku i lodziarni samemu, ponieważ moja mała spryciula jest chora. Poza tym niedługo ponownie będzie padać - zdejmuję buty, później jej i zabieram z jej ramion mój płaszcz.
- Czasem jesteś strasznie nudny tato. Deszcz jest fajny - mruczy, a ja kręcę głową.
- Żeby mi to nawet czterolatka mówiła - fukam poirytowany, niosę ją do jej sypialni. - Deszcz jest fajny tylko dla osób, które chcą się rozchorować, a ponieważ jedno z nas już to zrobiło, to uważam, że byłoby lepiej, gdybym jednak mimo wszystko pozostał zdrowy.
Rozmowa ta ciągnie się pomiędzy nami cały czas, kiedy ją przebieram, układam ją w łóżku i próbuję wmówić jej, żeby poszła spać na trochę, bo wtedy poczuje się lepiej. Oczywiście Lillie jako świadoma wszystkiego czterolatka musi podważać prawdziwość wszystkich moich słów i zaleceń twierdząc, że oglądanie Spongeboba zdecydowanie bardziej by jej pomogło niż sen. Udaje mi się ją zmusić do położenia się, przekupując ją obietnicą kupienia ciasteczek z kawałkami czekolady, które uwielbia. Wtedy wychodzę, zaglądam do pani Smith, która chętnie zgadza się na chwilę popilnować małej, ponieważ jest już na emeryturze, więc ma na co czas - jak twierdzi - a poza tym bardzo tęskni za swoimi wnukami, które na jej nieszczęście mieszkają za daleko, aby odwiedzać ją na tyle często, jakby ona sobie tego życzyła.

~ * ~

W sklepie jak zwykle tłum biegających wszędzie z paniką ludzi. Czasem zastanawia mnie czego oni się tak okropnie boją, że nagle zabraknie mleka i ich świat zaleje przez to paląca wszystko żywcem lawa? No chyba nie. Najwyżej posłuchają tylko skowytu swoich dzieci, które muszą zjeść płatki z gorącym mlekiem rano, ponieważ inaczej zginą. Rozumiecie taka klątwa płatków, jak raz zaczniesz jeść, to nagle jak raz tego nie zrobisz - umrzesz. Zdecydowanie zbyt patetyczne dla mnie. Ja jem wszystko, byle było dostępne. Lillie podobnie. Prawdopodobnie odziedziczyła to po mnie... albo zwyczajnie nie ma innego wyboru. Nie mówię jednak przez to, że jestem ludzką śmietniczką. Nie. Chodzi bardziej o to, że jak zaplanuję sobie zrobienie ryby na obiad, jednak pójdę do sklepu i okaże się, że jej nie ma, to się nie popłaczę z rozpaczy i nie popełnię samobójstwa, pójdę po co innego i zrobię coś innego na obiad. Proste, logicznie, zaoszczędza stresu i nerwów. O wystarczająco dużo się martwię w moim życiu, żeby się przejmować jeszcze takimi głupotami.
Moje zakupy wyglądają zawsze tak samo. Jedne sprawdzony system. Idę po kolei przez wszystkie alejki i zabieram wszystko, czego nie mam w mieszkaniu, a co naprawdę by się w nim przydało. W międzyczasie obmyślam co ugotować na obiad, kolację, co zrobić na jutrzejsze śniadanie i najlepiej na jutrzejszy obiad i również kolację. Czasem jednak ta ostatnia część mi się nie udaje i zostaję przy dniu dzisiejszym.
W dokładnie taki sposób trafiam do alejki z niechlubnymi płatkami śniadaniowymi, których nienawidzę oraz innymi pierdółkami. Tam za to widzę młodą kobietę, która wygląda jakby biła rekord Guinessa w ilości produktów żywnościowych trzymanych tylko w dłoniach. Równocześnie jej spięta i dosyć nerwowa poza przekonuje mnie, że wcale nie taki był jej zamiar. Postanawiam więc jej pomóc jako przykładny dżentelmen i aniołek, którym jestem... Staram się być. Właściwie to nie wiem co mnie do tego popycha współczucie względem niej, czy rozbawienie tą sytuacją. W każdym razie, kiedy do niej podchodzę, ona wszystko upuszcza i dopiero po chwili rozumiem zdziwienie na jej twarzy. Ta dziewczyna to chyba jedno wielkiej chodzące nieszczęście uwięzione w ciele kobiety. W każdym razie zaczyna mnie niezwykle śmieszyć to, że ośmiesza się przede mną już drugi raz tego dnia, jednak staram się zbić to w sobie, myśląc o tym jak bardzo musi być jej wstyd. Stąd wyszła moja propozycja zapomnienia o naszym wcześniejszym spotkaniu i założeniu, że właśnie pierwszy raz na siebie spojrzeliśmy, co oczywiście jest kompletną głupotą, jednak miałem małą, cichą nadzieję, że poczuje się chociaż trochę lepiej.
- W takim razie... nieznajomy... mam na imię Tatum Farewell - wyciąga do mnie dłoń, którą chwytam we wdzięczny uścisk.
- Vincent Edwards, miło mi poznać - uśmiecham się do niej wyrozumiale, jak do dziecka, któremu przebacza się to, że jest niegrzeczne, ponieważ naprawia to robiąc coś słodkiego... A może tylko ja tak robię. - Chętnie użyczę ci część mojego koszyka, ponieważ jak widzę twój już delikatnie się przepełnił - śmieję się.
- Wiesz... jak tutaj wchodziłam, wydawało mi się, że wystarczy - wzdycha spoglądając na niego. - Jednak wtedy tobie zabraknie miejsca.
- Może i tak. Ale ja mam nieco większe ręce i poradzę sobie z utrzymaniem w nich paru rzeczy - stwierdzam, a ona spuszcza głowę.
- Nie, dziękuję, poradzę sobie. Poza tym nie chcę zabierać twojego cennego czasu.
- Przestań, przecież to wcale nie tak, że czeka na mnie córka w domu - zaczyna chichotać słysząc co.
- Więc masz córkę? - odpowiada jakby tego nie wiedziała.
- Owszem. Słodka czterolatka okropnie podobna do mnie... Nawet nie mogę zaprzeczyć, że jest moja kiedy coś nabroi - teraz już całkowicie wybucha głośnym śmiechem. - Słuchaj... um.. może... nie, nieważne - zaczynam nerwowo pocierać dłonią kark.
- Wyglądasz na lekko zestresowanego - śmieje się - to chyba nie moja zasługa? - pyta. A ja już odpływam w zakamarki mojego umysłu. Ładna jest. Na pewno ma chłopaka, może narzeczonego. Właściwie to nic nie szkodzi mi zapytać, jednak z drugiej strony szkodzi, ponieważ wyjdę na idiotę. Chcę jednak zapytać. Już otwieram usta, kiedy dzwoni jej telefon, szybko wyciąga go z tylnej kieszeni spodni, zerkam na wyświetlacz. Napis "Nico" dużo mi wyjaśnia i zarazem odbiera głos.
- Przepraszam, muszę odebrać - mówi, a ja kiwam głową. Co innego mam zrobić? Uklęknąć i powiedzieć, żeby zostawiła go dla mnie. Ja jej nawet nie znam.
- Jasne. To do zobaczenia... w sensie w redakcji czy coś - dopowiadam szybko, a ona ponownie się śmieje. Odbiera, a ja idę do kasy.
Oficjalnie zmieniam zdanie. To jest okropny dzień. Chyba właśnie pochłonęła go ta czarna dziura, o której wcześniej myślałem.

~ * ~

Wracam do domu, jednak tam sytuacja nie wygląda wcale lepiej. Już po otworzeniu drzwi słyszę dźwięk telewizora, co wydaje mi się podejrzane. Pani Smith raczej czyta książki niż ogląda telewizję. Oznacza to więc, że...
Wchodzę do salonu, a tam leży na sofie owinięta w kołdrę Lillie. Odwraca głowę od ekranu i spogląda na mnie, jakby zobaczyła ducha. Pewnie zamiast mnie spodziewała się naszej sąsiadki.
- No i co teraz? - pytam, a ona podnosi się do siadu i spuszcza głowę.
- Nie chciało mi się spać - odpowiada, a ja wzdycham. Idę do kuchni, gdzie wypakowuję zakupy, po czym wracam do części salonowej i siadam obok Lillie.
- Chodź tu mała - wyciągam do niej ręce, a ona wpakowuje mi się na kolana. Układamy się wygodnie. - Nie jestem zły, przecież wiesz.
- Ale jesteś smutny, tato - zauważa. Spoglądam na nią w dół, ma głowę zadartą w górę i patrzy na mnie uważnie. Szczerze uwielbiam to, że mam tak inteligentną i potrafiącą obserwować ludzi córeczkę. Kiedy wyrośnie na cudowną kobietę.
- Trochę tak, ale nie martw się, to nie przez ciebie. Tata musi sobie po prostu poradzić z pewną sprawą, która go aktualnie bardzo męczy. Dam sobie radę, w końcu mam ciebie, mam dla kogo być szczęśliwym, prawda? - uśmiecham się do niej.
- Kocham cię tato - odpowiada, a moje ciało wypełnia to nieopisane ciepło, które powraca za każdym razem, kiedy powtarza to króciutkie zdanie. Całuję czubek jej małego noska.
- Ja też cię kocham mała. Nawet nie wiesz jak bardzo. To co jeden wspólny odcinek Spongeboba, a później biorę się za obiad? - kiwa głową zgadzając się.

Tate?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz