5 maj 2019

Od Sarah do Hangagoga

– Cholera! – krzyknęłam w złości, odgarniając z twarzy przylepione potem włosy. Oparłam się o przyczepę, zadyszana. Na środku drogi musiało się coś popsuć. W zasięgu mojego wzroku nie było zabudowań, ani niczego, gdzie mogłabym przechować konia, bo przecież nie zostawię go w przyczepie, a mój telefon postanowił wczoraj utopić się w wannie, prawie mnie tym zabijając, bo był podłączony do ładowarki, a na całe szczęście wyszłam z brodzika kilka minut przed całym zdarzeniem. Stwierdzając, że los okropnie się na mnie uparł, otworzyłam rampę i wyprowadziłam karego wałacha andaluzyjskiego z przyczepy. Czekała nas długa droga, więc jedynie zostawiłam samochód z przyczepą na jakimś opustoszałym, zapomnianym parkingu i chwytając za uwiąz, ruszyłam przed siebie w akompaniamencie stukotu kopyt, który niegdyś tak mnie uspokajał - dzisiaj nie dał rady. Koń trącił mnie w ramię swoimi miękkimi chrapami, a ja go pogłaskałam, nasuwając na nos okulary przeciwsłoneczne. Włosy spięłam w wysokiego koka, przygotowując się do spaceru z prawdziwego zdarzenia. Mój niski wzrost nie współgrał z olbrzymim wzrostem konia, dlatego po dziesięciu minutach i po piętnastu próbach wejścia na jego grzbiet, udało mi się to. Z wielką ulgą przywitałam wbijające się kości kręgosłupa w mój tyłek, bo było to stokroć wygodniejsze niż kilkukilometrowa wyprawa. Nie miałam wody ani dla siebie, ani dla konia, a słońce przypiekało od samego rana. Miałam nadzieję, że nie padniemy z wycieńczenia, a po pierwszym kilometrze moje prośby, a raczej błagania zostały wysłuchane i moim oczom ukazały się pierwsze zabudowania i tak bardzo dobrze znana infrastruktura stajni. Nie widziałam żywej duszy, dlatego modliłam się, aby ktoś tu był, bo inaczej niewiadomo, co dalej bym miała robić z metrem dziewięćdziesiąt żywych mięśni. Kare umaszczenie konia było kolejną przeszkodą, bo miałam wrażenie, że palę się żywcem, dotykając go, ale po nim samym nie było widać jakiegoś okropnego zmęczenia, w końcu to dosyć wytrzymałe zwierzę. Wjechaliśmy na podjazd, zatrzymując się na jego środku. Cisza grzmiała w uszach, żaden koń nie jeździł, podobnie jak żaden nie stał na obszernych padokach. Kątem oka zobaczyłam ruch w oknie domu, kiedy to firanka się nieznacznie poruszyła, a kilkadziesiąt sekund później drzwi się otworzyły. Stanął w nich rosły mężczyzna o ciemnych włosach i kontrastujących się z nimi, niebieskimi, bardzo jasnymi oczami błyszczącymi w słońcu. W mgnieniu oka odzyskałam rezon, schodząc z rozmachem z konia. Ten, czując odrobinę wolności, podszedł kawałek w stronę trawniku, aby zaraz zacząć skubać trawę.
– Dzień dobry – zaczęłam, kierując się w jego stronę. – Przepraszam za najście, ale jakiś kilometr stąd popsuł mi się samochód, przy którym miałam przyczepę z koniem – wskazałam na wałacha. – A widzę, że ma pan tutaj... coś co może mi pomóc – uśmiechnęłam się blado.
– Owszem, mam i przyczepę, i samochód – wskazał, a ja przyuważyłam jego dziwny wyraz twarzy, jakby miał jakiś cel w tym, że mi pomaga, zupełnie tak, jakby nie mógł zrobić tego bezinteresownie. – Nie wiem czy jest wystarczająco dużo paliwa.
– Nie trzeba mi go dużo, stąd nie jest daleko, ale na pewno lepiej podjechać, niż mam jechać na koniu w takim ukropie do klienta, który chce go kupić – zmarszczyłam brwi, wiedząc że nie wyglądałoby to dobrze w oczach mojego kupca, biorąc pod uwagę renomę, jaką ma moja stajnia i fakt, że ludzie uważają mnie za profesjonalistkę. – Z resztą, oddam za paliwo co do avara.
– Okej, pomogę ci. Wprowadź konia do przyczepy – spytał, wkładając rękę do kieszeni, zapewne w poszukiwaniu kluczyków. Szybko zdjęłam uwiąz z szyi Maroko, poprawiłam ochraniacze ma nogach i ogonie, po czym wprowadziłam do przyczepy, upewniając się, że wewnątrz jest siano. Zasunęłam rampę, idąc w stronę samochodu, po czym otworzyłam drzwi i zajęłam miejsce od strony pasażera. Nie spodziewałam się, że da mi wolną rękę i powierzy samochód, dlatego jego towarzystwo nie było niczym złym, wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że chciał mi pomóc.
– To nie jest daleko, jak już mowiłam. Może pięć kilometrów stąd? Albo sześć? – wzruszyłam ramionami, zapewniając, że nie jestem aż takim problemem i wszystko pójdzie sprawnie. Mam także przy sobie wszelkie badania potrzebne do sprzedaży, mimo że kupujący ich nie wymagał, to bez nich żadna sprzedaż by się nie odbyła. Wolałam być pewna, że gdy koń zachoruje, nie zostanę oskarżona o ukrycie problemów zdrowotnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz