30 gru 2018

Od Sanae — ,,Ho, ho, ho!"

Śnieg już spadł, świąteczne piosenki rozbrzmiewały gdzie się dało, coraz więcej choinek było ubieranych, ale tu - nic się nie zmieniło. Zupełnie, żadnej choinki czy wyciętego z kolorowego papieru Mikołaja. No dobra... W pokoju lekarskim była jedna, taka mała. Na izbie przyjęć też ktoś ubrał taką większą, ale o oddziale nikt nie pomyślał. Z tego co widziałam, oddział neurologiczny też nic nie miał. Tak właściwie, na choince, ewentualnie ze świątecznymi piosenkami z radia w tle, się wszystko kończyło.
Myślałam, czy nie ubrać choinki u nas, ale miałam wiele obaw. Po problemach z tamtą tablicą, bałabym się tu zostawić choinkę z ozdobami, którymi można się skaleczyć czy w inny sposób uszkodzić. A pilnowanie tego, by nikt nic sobie nie robił, i bez tego nie było łatwe. Prawda, nie mogłam przesadzać też z ostrożnością i zabezpieczaniem wszystkiego, ale czego nie chciałabym zrobić, musiałam pamiętać, że moi podopieczni, choć wspaniali i uroczy, wciąż wymagają uwagi. Nie nadzoru, uwagi - słowo nadzór kojarzy mi się z karą, więzieniem, niewolą. Do tego musiałam pamiętać o tym, że podczas dyżuru mogą kogoś przywieźć, praktycznie w każdym stanie. Od pacjenta przewożonego z chirurgii krótkoterminowej, neurologii dziecięcej czy innego oddziału (może szpitala), do takiego, którego trzeba będzie uspokoić lekami i przypiąć do łóżka (choć mam nadzieję, że to ostatnie się nie stanie). No ale żeby z powodu choroby czy zaburzenia przepadły święta? Nie może być, przecież każdy zasługuje na nie! Jak nie z rodziną, to oni powinni mieć tu choć namiastkę świąt. Kogo będę mogła, wypuszczę na przepustkę, by spędził te chwile z rodziną, ale część tu i tak będzie musiała zostać. Ale najpierw trzeba tu zrobić nastrój. Może w domu zrobię choćby taką choinkę z papieru? W ogóle nie czuć świątecznej magii na tym oddziale. W całym szpitalu nie czuć, ale mam wrażenie, że tu szczególnie tego brakuje. Wręcz piosenki świąteczne z radia brzmią mi sztucznie - nie jestem ich zwolenniczką, ale tu zaczynam ich nie lubić bardziej niż wtedy, gdy ciągle je słyszę na ulicy, w sklepie i innych publicznych miejscach. Jedyne oznaki nadchodzących świąt w tym szpitalu to choinka na izbie przyjęć i porozklejane Mikołaje na onkologii. Tylko na onkologii i pododdziale opieki paliatywnej, bo tylko tam ktoś o tym pomyślał. Na pediatrii i izbie przyjęć były kolorowe lampki. Ale tu? Tutaj nikomu się nie chciało, nikt nie miał czasu, a w ogóle po jaką cholerę o tym myśleć, skoro do czynienia mają z "bandą głupich bachorów, które wszystkim się zabiją i wszystko porozwalają jak się ich nie przypilnuje". Takie zdanie o pacjentach naszego oddziału ma oddziałowa. A ordynator ma wszystko gdzieś, nic ani nikt go specjalnie nie obchodzi. Poza czepianiem się mnie o dbanie o dobro pacjenta. A że muszę skrzyczeć czasem pielęgniarkę czy rodzica... Widocznie sama muszę zrobić tu święta. Tym bardziej, że w Wigilię oraz drugi dzień świąt mam dyżur.
Przygotowania zaczęłam od myślenia co zrobić i planowania. Co mogę im dać jako prezent świąteczny? Coś, z czego by się ucieszyły, co lubią.
Słodycze? Sprawdziłyby się genialnie, ale nie do końca tutaj. Ci, którzy są tu z powodu jadłowstrętu psychicznego czy innych zaburzeń odżywiania, nie byliby zadowoleni. Chociaż większość powoli zbliżała się do wyzdrowienia, część dalej z obrzydzeniem patrzy na jedzenie. Jakiekolwiek, czy to coś słodkiego, śniadania personelu czy posiłki ze szpitalnej kuchni (choć to akurat nic dziwnego, były niesmaczne). Próba namówienia kogoś takiego do jedzenia rzadko kończyła się sukcesem. Jednakże tygodnie psychoterapii dały taki efekt, że cokolwiek już jedzą bez zmuszania czy kroplówek. A może jakąś niewielką zabawkę? Nie, też nie... Nie wszystkie pasują każdemu. Byłby też problem z tym, żeby się nie zranili. Jakby było mało, zabawki tanie nie są. Chociaż zarabiam niemało, nie starczyłoby mi na zakup zabawek dla tylu dzieci. Pewnie zostałaby garstka na święta, ale te, które wracają do domu na ten czas, mogłyby być dotknięte. Nie zapominając też o starszych, bo oni zwykle nie bawią się zabawkami. Misie nie każdy lubi, z książkami podobnie... Ale coś musiałam im dać... W końcu wybrałam. Może dam im takiego bałwanka, co widziałam w sklepie kiedyś? Do tego jakieś małe ciastko i zapakowałabym to razem, każdemu. Z liścikiem, dla każdego, by się mu zrobiło miło. Taki malutki, pluszowy bałwanek, z tego co pamiętam, nie był drogi. Na oddziale było prawie czterdziestu pacjentów, więc łączny koszt tego nie byłby taki ogromny. Ciastka upiekę samodzielnie.
A co z wieczorem wigilijnym? Zapytam kucharki czy można załatwić potrawy wigilijne dla oddziału. Chociaż nie - to zły pomysł. Nie gotują dobrze. Kiedyś muszę się zapytać o to, czemu tak okropnie gotują. Przecież anorektyków nie wyleczę dając im do zjedzenia breję nazywaną gulaszem z kaszą, ciągnącą się niczym wydzielina płucna, a smakującą nie lepiej. Nic dziwnego, że prawie nikt tam nie chce jeść. Potem słyszę, że pielęgniarki wmuszają jedzenie w pacjentów, a stawiający opór dostają "zestaw niejadka" - uspokajacz, kroplówka odżywcza, pasy do łóżka i pobyt w izolatce dopóki kroplówka nie przeleci, czasem do tego była pielucha. Co najmniej do opróżnienia kroplówki, ale bywało i dłużej. A jak wypuszczam wcześniej, słyszę, że pozwalam niebezpiecznym pacjentom chodzić po oddziale czy rzekomo wspieram "pro-ana". Ale na szczęście i tak odpuszczają, a staram się dla nich o coś lepszego do jedzenia. Dlatego na kolację wigilijną musiałam załatwić coś specjalnego. Nie będzie wprawdzie dwunastu potraw, ale sama wieczerza się odbędzie. Sama mogę coś przygotować. Tylko co?
A co w domu? W domu nic. Skoro święta i tak spędzam tam, po co mam szykować coś w domu? Nie mam rodziny na takie zabawy. Choinkę już ubrałam, dom ozdobiłam. Nie spodziewam się, by ktoś do mnie miał przyjeżdżać. Co, rodzina, która mnie zostawiła? A może tamta baba z sierocińca? Jakby mogła, wyrzuciłaby mnie przez okno od razu po przyjęciu do tamtego miejsca zniewolenia. Co, że są święta? U nas święta ograniczały się zawsze do stania przy choince i uczenia się piosenek świątecznych, a wieczorami chodzenia po mieście i ich wyśpiewywania. A niech któryś zapomniał tekstu, co to wtedy było... Lepiej nie mówić. Niemiłe wspomnienia...
- Sanae, wszystko dobrze? - z przemyśleń wyrwał mnie psycholog, który właśnie wyszedł ze swojego gabinetu, wtedy podskoczyłam lekko przestraszona. Ale skąd to pytanie?
- Tak... A czemu pytasz? - odparłam lekko zaskoczona.
- Płakałaś - podszedł do mnie i dotknął mojego policzka ścierając łzę z niego.
- Zdarza się, to nic takiego - powiedziałam jeszcze, po czym poszliśmy w swoje strony.
Tak, chciało mi się płakać. Wspominanie tamtych czasów było dla mnie okropieństwem. A w okresie świątecznym szczególnie często mi się to przypominało, głównie przez niektóre z kolęd. Ale gdybym nie nauczyła się chować swojego smutku, sama bym leżała z tym na oddziale. Dlatego może tu się trzymałam i nikt mnie nie wywalił?
Po skończonej pracy, zamiast jechać do domu, odwiedziłam sklep papierniczy. Zaczęłam od kupienia kilku arkuszy papieru kolorowego, kilku tubek kleju, taśmy klejącej i tzw. gumoklejki (ta plastelina do lepienia po ścianach, czy jak to opisać). W domu zrobię z tego ozdoby, między innymi choinkę. Przed wyjściem z galerii handlowej jeszcze spojrzałam na inne ozdoby świąteczne, ale nie mogłam zapominać o bezpieczeństwie pacjentów. Łańcuchy, lampki i podobne odpadały. Bombki tak samo... A sama choinka już była podobno, ale nieużywana od lat. Ciekawe w jakim stanie... Poproszę konserwatora o jej pokazanie i ewentualne wystawienie. A ozdoby będą z papieru, jak ma być bezpiecznie. W końcu nie chcę, by coś się stało. Dokupiłam więc dodatkowy papier kolorowy i klej. Z nożyczkami się wahałam, ale jednak kupiłam kilka par, potem będę je oznaczać, by się nie zapodziały. Albo liczyć... Jeszcze co z potrawami... Pomyślę jutro, po pracy. W sumie miałam pomysł. Wybrałam się jeszcze na dział spożywczy. Kilka kilogramów mąki, cukru, jajek, parę kostek masła i inne składniki do wyrobu ciast, ciasteczek oraz potraw, które miały być choć namiastką tych wigilijnych, znalazły się w moim koszyku. Nikt nie miał specjalnej diety, jedynie co, niektórzy jedli wyłącznie dania wegetariańskie. W sumie, oni jedli najlepiej - choć nasza kuchnia szpitalna gotuje kiepsko, dania dla wegetarian nie są przynajmniej obrzydliwe. Mięsa raczej nie przewidywałam na tej kolacji, więc postanowiłam, że produkty też będą "wege". Przynajmniej będzie odrobinę mniej kombinowania przy pieczeniu. Poza tym chyba nie musiałam się martwić o wiele. A, bałwanki!
Zapłaciłam za zakupy i z torbami poszłam do sklepu, w którym to widziałam. Tam kupiłam ich z 46, tyle, ile dzieci na oddziale łącznie (liczyłam całodobowy, z tymi też, co mają mieć przepustki, a także dzienny). Dokupiłam 60 metrów wstążki, by to ładnie zapakować. Koloru była czerwonego, pasującego do papieru pakowego o kolorze zielonym jako dominującym, w choinki. Z takimi zakupami wróciłam do domu, gdzie wszystko odłożyłam. Zostało niewiele czasu do świąt... Musiałam zaplanować wszystko, by zdążyć. Po zjedzeniu czegoś zabrałam się za wycinanie pasków, z których zrobić można inne ozdoby. Choćby łańcuch czy śnieżynki. Wziąć arkusz papieru (lub kilka, szybciej jest) i zacząć wycinać paski. Proste, ale czasochłonne. Dopiero późnym wieczorem skończyłam tworzenie pasków. Resztę kartek użyje się do wycinania innych kształtów czy ozdób. Zapakowałam wszystko to do torby, którą jutro zaniosę. Czy coś jeszcze... hmm, na tę chwilę nie. Zapakuję jeszcze te prezenty. Trochę mi to znowu mogło zająć...
A jakżeby inaczej, skończyłam po pierwszej w nocy. A jutro mam wstać, by iść do pracy. Na szczęście dyżuru jutro nie mam. Jak się nie wyśpię, mogę odespać po powrocie. Położyłam się do łóżka (nawet kolacji nie jadłam) i zasnęłam w niedługim czasie.
Pod koniec pracy jeszcze spytałam konserwatora czy ma choinkę. Sztuczną oczywiście - przyniósł mi taką i postawił. Tam zostanie na trochę, na kolejnym moim dyżurze ją ubierzemy. Zostawiłam worki z artykułami na ozdoby świąteczne w szafie, która była w pokoju lekarskim. Dyżur mam jutro, więc za niedługo się tym zajmę. Na razie wrócę do domu, pomyślę nad potrawami wigilijnymi i zastanowię się co jeszcze zrobić.
***
Już wigilia, musiałam trochę powalczyć z personelem, by mi pozwolili to wszystko zrobić. Ordynator machnął ręką, ale oddziałowa jak zwykle kręciła nosem. A, że nie mogą tego i owego. A, że się ktoś zabije. A, że komuś "odwali" i po wszystkim. Ale jak jej się babie nie chce, co ja poradzę. Ja dam radę, ale jak nie pomogą, to nawet najlepszy bohater świata nic nie zdziała. Nie no, oczywiście, że pomogą, zawsze pomagają. Ale mam to gdzieś, co oni myślą. Tym bardziej, że źle myślą. Chcę, by pacjent doszedł do siebie w dobrych warunkach, ale oni nie. Powalczyłam, wszystko przygotowałam. Dzieci wyglądały na trochę szczęśliwsze. Starsi, zwykle posępnie wyglądający, też częściej się uśmiechali. A i niektórzy z personelu byli zadowoleni…

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz