29 gru 2018

Od Franciszka do Antoniego

Usta drgnęły niespokojnie. Niekoniecznie moje, prędzej jego.
Spojrzenia zostały wymienione. Niebieskie oczy zerknęły na mnie z wrodzoną wyższością. Inteligentne, niebieskie oczy.
Blisko, bardzo blisko. Mogłem poczuć zapach jego perfum. Niezbyt ciekawe, nie w takich gustowałem, a jednak idealnie pasowały do jego osoby. Wszystko od zawsze tworzyło melodyjną, spójną całość, harmonię barw, widoków, dźwięków i zapachów. Czy smaku nie wiedziałem. Nie dane było mi spróbować.
Pstryknął długopisem, w ten jeden, jedyny, charakterystyczny sposób, który zdążyłem już jakoś odnotować sobie w głowie. Był ciekawy, bardzo ciekawy.
Obserwowałem go już jakiś czas. Nie wiem, czy był to konkretnie rok, czy może nieco krócej. Nie pamiętam, jak wyglądało to na początku. Nawet nie wiem, czy go wtedy zauważałem.
Lubiłem.
Bo teraz ewidentnie, przepadałem za jego osobą. Za dobrze dopasowanymi chinosami, które opinały się na...
Tyłku, tak, tyłku. Bezczelnie się na niego lampiłem, gdy przechodził obok.
Dobrze, że jeszcze go w niego nie klepnąłem. A kusiło. Często, dotkliwie, aż świerzbiła mnie ręka, bo kurwa uwielbiał się szwendać, szczególnie w mojej okolicy.
Może w tym wszystkim zdążyłem zmrużyć oczy, uśmiechnąć się, dosłownie lekutko unieść lewy kącik ust, podeprzeć policzek na pięści.
Było leniwie, mało kto zwracał już uwagę na to, co się działo. Pozwalano na więcej, ignorowano niektóre zachowania.
Ale nie on.
Moje imię zabrzmiało, bo huknął na mnie, a ja, siedzący w trzeciej ławce, uniosłem leniwie łeb, licząc tylko na to, że spyta o coś łatwego.
Sinusy, cosinusy.
Jebane paralaksy, które łupał.
Nienawidziłem, kurwa, fizyki, nie rozumiałem jej za cholerę i nawet atrakcyjny pedagog nie był mi w stanie tego wynagrodzić.
Szczególnie że akurat ja byłem jego pieprzonym kozłem ofiarnym i to mnie zazwyczaj wyrywał do odpowiedzi.
To pewnie za ten tyłek.
Victor szturchnął mnie w bok z uśmiechem, który pokazywał jego wszyściutkie, krzywuśkie zęby, spomiędzy których wydobywały się ciche świsty, gdy tylko przyszło mu odetchnąć.

— Franciszek, porozkładaj towar — rzucił rozleniwiony parch, oglądając swoje neonowe, różowe paznokietki, żując gumę i przełączając zakładkę w internecie na kolejny poradnik makijażowy. Westchnąłem, może nieco zbyt ciężko, po czym chwyciłem zapieczętowany karton z rocznym zapasem zupek chińskich, by zniknąć gdzieś między półkami i zamknąć się w świecie pełnym etykietek, na których większość słów była w obcym języku, który zrozumieć mogli tylko wybrani...
Dzwoneczek.
Kolejny pieprzony klient.
Szwendał się po sklepie z charakterystycznym stukotem charakterystycznych butów. Docisnąłem ostatnią paczkę na półkę, modląc się pod nosem, byle to wszystko na mnie nie runęło, bo naprawdę, nie chciało mi się drugi raz tego wszystkiego na siłę upychać.
Zgniotłem karton, nożyczki zawiesiłem na małym paluszku i ruszyłem w stronę lady, konkretniej kosza, który był za ladą, bo nie chciało mi się pomykać na zaplecze, do obrzydłej mi już do reszty współpracowniczki. O ile można było ją tak nazwać. Nie wiem, za co jej kurwa płacili, bo póki co widziałem ją tylko przewracającą parówy na grillu, który i tak się, kurwa, kręcił, więc nie wiem, po chuj to robiła.
Chwilka na napicie się wody i za chwilę trzeba było uśmiechnąć się ładnie...
W stronę znanych, niebieskich oczu, które trzymały jakieś produkty, na które nie za bardzo zwracałem uwagę.
— Dobry wieczór, psze pana — mruknąłem, rzucając mu jednocześnie nieco wyzywające spojrzenie.
Antoni Watson miał powody, by szczerze mnie nienawidzić.
Byłem tego absolutnie świadomy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz