29 gru 2018

Od Theo do Louise

     Splunąłem w pokryty pleśnią kąt i obtarłem usta rękawem. Posmak miętowej pasty do zębów ogarnął moją jamę ustną, sprowadzając na mnie niezwykle przyjemne uczucie świeżości. 
     - Andrews, wyłaź już. Chyba, że chcesz, żeby gliny znowu nas stąd wygoniły. 
     Ach, opuszczony budynek, wręcz ruina, w jakiej przebywaliśmy tej nocy, idealnie pasowała do ponurego usposobienia Trevora. Facet nigdy się nie uśmiechnął. Ba, jego poszarzała twarz ukazywała tylko zgorzkniałość, sporą nienawiść do świata i jeszcze paręnaście zmarszczek. Rzadko kiedy bywał zadowolony i Bóg wie jak próbowałem to wiele razy zmienić. 
     - Chociaż pamiętam o podstawowych potrzebach!
     - Moje podstawowe potrzeby to się nachlać, wyszczać czy zesrać. 
     - Ach, zdążyłem zauważyć. ― Uśmiechnąłem się szeroko do zbitego, brudnego lustra, a raczej do odbicia Trevora w nich. On tylko zmarszczył brwi i skrzywił się bardziej niż zwykle, chyba próbując zniszczyć mój znakomity humor, który brał się nie wiadomo skąd. 
     - Żadna i tak cię nie zechce, nawet gdybyś szorował zęby co godzinę. ― Parsknął głośno. ― Dopóki nie masz kasy ani dużej hawiry, możesz co najwyżej biznesmenom buty czyścić. Chociaż pewnie i do tego cię nie dopuszczą, przegrywie. ― Od kiedy pamiętam, byłem jego ofiarą do najróżniejszej klasy docinków. Niektóre wywoływały śmiech, a niektóre zbywałem milczeniem, jednak gdy tylko raz próbowałem zwrócić uwagę na to, że jeszcze kiedyś nie musiał on żebrać, dobrał mi się do gardła. Był człowiekiem o naprawdę niskim progu cierpliwości, ale wbrew tej świadomości dzień w dzień balansowałem na granicy. 
     - Co racja, to racja.
     Spakowałem szczoteczkę, zarzuciłem na ramiona swój plecak, który był jeszcze z czasów liceum, czarny, w sumie solidny, skoro służył mi jako nakrycie głowy przy wielu rzęsistych ulewach. Poprawiłem go na plecach, nasłuchując przy tym głośnego strzelenia kości.
     Zdecydowanie powinienem był znaleźć coś miększego niż podmokły beton. 
     - Thor ― wymruczał pod nosem niezadowolony Trevor, uderzając blondyna stopą w biodro. Ten poruszył się na posłaniu niczym poparzony i głośno przeklął. 
     - Już, już. Nie dadzą człowiekowi pospać. 
     Thor to tak naprawdę nie jego imię. Nazywaliśmy go w ten sposób tylko dlatego, że przy naszej kilkudniowej pracy na budowie podniósł najwięcej żelastwa, czego nikt inny nie dokonał, i oczywiście jego głowę ozdabiała blond czupryna, co prawda lekko przerzedzona. Miał na imię Arthur, ale krył tę tożsamość niczym najważniejszy w świecie sekret. 
     I mniej więcej tak wyglądała nasza uszczuplająca się rok za rokiem paczka, której członków łączyły dwie rzeczy ― sporawy pech oraz przyzwyczajenie do siebie. Śmierdzieli jak cholera, nie mieli za grosz wstydu, ale cuda się zdarzają, bo nadal do nich należałem. 
     - Jest dwunasta, menelu. ― Trevor w końcu pomógł podnieść się Thorowi. Wprawdzie Arthurowi. 
     - Dobra, dobra. 

* * * 

     Stłumiony za ścianą miejski chaos. Dziwne poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało opieranie się o zimny budynek. Cień sprawiał, że panował tu coraz większy chłód, a przechodnie unikali tego miejsca jeszcze namiętniej. Rzuciłem spojrzenie Trevorowi. Niedawno znów wdał się w bezsensowną bójkę i niepotrzebnie pożegnał się z kolejnym zębem, ale chyba nic już nie mogło zniszczyć jego uroku
     - Nie obijaj się, młody, idziemy na rabunek ― powiedział, gdy zdołałem zaledwie podnieść na niego wzrok. 
     - Wiesz, że tego nie robię. 
     Zjawił się drugi, Thor, i oboje mnie zignorowali. Ten pierwszy wyciągnął butelkę z wodą z mojego plecaka i pociągnął sowitego łyka, przecierając po tym brudnym rękawem po nieco zapuszczonej brodzie. Oboje zaraz skierowali swój wzrok na rudowłosą dziewczynę, która z pełną siatką zakupów właśnie przechodziła przez tutejszy ryneczek. 
     - Patrz, to ta z cukierni! ― Wrzasnął zadowolony z własnej spostrzegawczości. 
     Nie znam. Chyba podróżuję trochę krócej. 
     - Może tym razem ma przy sobie trochę rogalików dla nas? ― Zaśmiał się obleśnie, przez co powietrze od razu stało się cięższe. ― Ja zamawiam jakiegoś z czekoladą!
     - Wszystko jedno, oby było dobre. 
     Nieco zaintrygowany ich rozmową, a może po prostu planami, których nie popierałem, ruszyłem w ślad za nimi. Zaskoczyli mnie swoim tempem, dlatego gdy ledwo udało mi się wyjść z zaułku, znajdowali się już przy dziewczynie, a z dala mogłem usłyszeć dzikie rechoty swoich towarzyszy niedoli. Niewiele ze słów zrozumiałem i tak naprawdę w swoich gestach wyczuwałem mnóstwo wahania, które zniknęło całkowicie, gdy faceci zaczęli szarpać bezwstydnie siatki niezwykle drobnej, rudowłosej kobietki. 
     - Thor, Trevor, moi wy drodzy koledzy ― Swoim głosem dostatecznie dobrze odciągnąłem ich od obrabiania dziewczyny. ― Zachowujecie się jak dzikie zwierzęta, dajcie jej spokój, znajdźcie coś pod kontenerem. Thor, ostatnio znalazłeś jakąś mysz ― dodałem zupełnie swobodnie, gdy na mojej twarzy wymalował się uśmiech. 
     - Cholerny dzieciak. ― Nie mogli długo się ze mną spierać. Tacy już byli i potrafiłem przerwać ich każdą najgłupszą akcję, a potem nienawidzili mnie przez następne pół dnia, dopóki nie musieli zajrzeć mi do plecaka. 
     Odgarnąwszy obie strony płaszcza, położyłem ręce na swoich biodrach, obserwując jak Thor i Trevor mnie mijają. Nie szczędzili sobie przy tym zgryźliwego komentarza, którego raczej nikt nie chciałby drugi raz usłyszeć. Odbiłem to jednak pocieszającym uśmieszkiem i przerzuciłem zaraz wzrok na zakupy leżące na ziemi. Nie myśląc zbyt długo, zacząłem je szybko zbierać, mogąc przy tym zauważyć nagły dreszcz dziewczyny. Wzdrygnięcie. Jak zwał tak zwał.
     - Spokojnie, nie zamierzam ci niczego ukraść ― mruknąłem na luzie i uniosłem pełną już siatkę. Nasze spojrzenia w końcu spotkały się w malutkiej konsternacji. ― Cóż... jako rekompensatę za tych dwóch gamoni zaniosę ci te siatki gdzie tylko chcesz. Mam czas. ― Rzuciłem jej uśmiech. 

[Louise?] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz