28 lut 2019

od Nivana cd Victorii

Udawałem, że nie czułem na sobie tego przewiercającego człowieka na wylot wzroku, który tak uważnie śledził moje gesty, ruchy, wszelakiej maści postępowania. Nawet to, w jaką właśnie stronę pokieruję własne oczy. Udawałem, że nie znałem tego spojrzenia, bo czasem lepiej było po prostu przywiązywać do tego mniejszą uwagę, szczególnie gdy człowiek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie czai się za tęczówkami drugiej osoby.
Bo nigdy nie było się głupim, a do tego wszystkiego, w końcu nauczono się, jak czytać ludzi.
Zawsze sprawiało to jakiś problem. W znaczeniu emocjonalnym oczywiście, bo podejście do świata pod względem intelektualnym było zaskakująco łatwe. Schody zaczynały się wtedy, gdy chciałeś zrozumieć, dlaczego ktoś reagował tak, a nie inaczej.
Dlaczego te niebieskie, tak szczwane oczy właśnie wtedy nie były złe. Prędzej rozgoryczone i zawiedzione.
Przecież nie tego się spodziewałem. Przecież miało być inaczej. Przecież miał być krzyk, zaciśnięta w pięść dłoń i krew na knykciach.
Tymczasem taka niespodzianka.
Bo ludzie, drogi Nivanie, są nieprzewidywalni. Zawsze i wszędzie. Nie ważne, jak bardzo wmawiałbyś sobie, że zdążyłeś się na nich doskonale poznać. Nigdy nie wiedziałeś, co im w duszy gra.
I jak bardzo nie skupiają się na tym, co dzieje się dookoła nich, gdy uczucia przejmą nad nimi kontrole, skutecznie zakładając im na oczy klapki. Byle nie mogli dojrzeć, co czai się, tak właściwie, za rogiem.
Chwała, że zostało mi cokolwiek z czasów, gdy byłem obrotnym nastolatkiem, w tym i refleks, inaczej dziewucha skończyłaby pod kołami samochodu, który w sumie, to wyłonił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak.
Szybkie zagarnięcie dość szczupłego ciała, zerkając z uwagą na przemieszczający się pojazd. Nieco zdenerwowane spojrzenie posłane w stronę nastolatki.
Cisza. Przynajmniej taka, na jaką stać było miasto o tej porze, w prawie całkowitej ciemności rozpraszanej jedynie przez mrugającą raz na jakiś czas latarnię po drugiej stronie ulicy. Gdzieś w oddali dźwięk przejeżdżającego radiowozu, szum wiatru i krzyki ludzi.
Uśmiechnąłem się, przypominając sobie, jak często wracaliśmy o porach dość wczesnowieczornych, wyrzucając z siebie pierwsze lepsze frazesy. Śmiech, głośny śmiech budzący całą okolicę. Xavier zawsze ryczał najgłośniej, o ile właśnie nie decydował się na pozbycie treści żołądka w wątpliwie odpowiednim miejscu.
Iskry w oczach dziewczęcia.
Dłoń powoli przesuwająca się w stronę biodra, by po chwili odpuścić. Zresztą, jak całe ciało, gdy odsuwałem się od dziewczyny.
— Nie trzeba pokładać nadziei w siłach wyższych i trzymać się zasad Kościoła, by czuć się źle z kłamstwem. O ile nie jesteś psychopatą i posiadasz, chociaż resztki tak zwanej moralności, odróżniasz dobro od zła. Powinniśmy przestać uznawać, że wiemy, co można robić, a czego nie, tylko dzięki ingerencji tej instytucji, bo to kompletna bzdura — skwitowałem mrucząco, marszcząc brwi, gdy dalej wwiercałem się w nią dość beznamiętnym wzrokiem. Następnie wcisnąłem ręce w kieszenie płaszcza, by za chwilę się wyprostować. Może cicho westchnąć, pozostawiając leniwie unoszące się kłęby pary. Było jednak chłodnawo. — I uważaj, jak chodzisz.

Victorio?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz