28 lut 2019

Od Juliena do Crystal - Walentynki [1/2]

Czasem coś zmusza mnie do przybycia na to miejsce. Jakaś nieodparta potrzeba, chęć poczucia obecności osoby, której już nie ma, a którą poczuję jedynie tu. Nie gra tu roli żądna potrzeba religijna, czy jakaś zasada. To przychodzi nagle i niespodziewanie. A ja nie lubię niespodzianek.
Ogromne lipy, o naprawdę rozłożystych gałęziach, wiosną tworzą tu zielony nieboskłon z liści. W powietrzu roznosi się cudowny zapach, a jeśli się chce, to i pszczoły można usłyszeć. Wcale nie przypomina to szarego cmentarza.
Ale jest zima. W dodatku ta z kategorii "rypnę ci mrozem, żeby potem zaczęło padać". Teraz rozciąga się aura samotności i smutku, choć są walentynki. To całe święto nie jest najgorsze, nawet w swojej bezsensowności. Chociaż konsumpcjonizm ludzi w tym dniu wybija się wyjątkowo dobrze. Można na nim zarobić i uważam to za jakiś plus. W końcu pieniądze szczęścia nie dają, ale jakoś życia poprawiają.
Krzywię się z powodu swojego wewnętrznego dialogu prowadzonego samemu ze sobą. Nie jest to dziwne, ale niepokojące robi się w momencie, gdy zaczynasz rymować. Większego hipokryty nie znajdzie nikt na świecie.
Chwytam za swoją kurtkę. W miejscu, na który teren zaraz wkroczę, zawsze było zimno i wiało. Szczególnie o tej porze roku.
Zabieram z tylnego siedzenia kwiaty i kieruję się w stronę furtki. Jest otwarta, ale nie zauważam wielu ludzi. Po tylu latach już wiem, kiedy będę w miarę sam. Potrafię wybrać najodpowiedniejszą chwilę, ale muszę uważać, aby się nie zasiedzieć. Ostatnio mi to nie grozi, lecz za każdym razem, jak już przebywam tutaj, trudno mi odejść. Jakby coś mnie trzymało i podejrzewam, że to nie tyle, co z mojej winy, ale powodem jest przeszłość, która przytwierdza mnie do zimnej ławki, jak mocne spoiwo. W zależności, które wyrzuty zamierza we mnie wzbudzić, ciągnie mnie, albo do jednego, albo do drugiego miejsca.
Dzisiaj ciągnie mnie do obydwóch miejsc.
Skręcam w boczną uliczkę. Automatycznie. Stały punkt programu. Trafię tu z zamkniętymi oczami. Kiedyś nawet policzyłem kroki. Musiałem być wtedy naprawdę zdesperowany.
Grób mamy jest na uboczu. Tak chciała jej siostra, jak i cała wspaniała druga część naszej małej społeczności, którą powinienem nazywać rodziną. Chyba już wolę być absolutnie sam, niż znajdować się w gronie tych ludzi. Jeśli będę chciał się poczuć częścią czegoś większego, to wsiądę w autobus w godzinach szczytu i tyle mi starczy.
Przystaję obok nagrobka. Nie chcę spędzać tu dużo czasu. Robię to w całym roku i tak nadmiernie, ale mam wrażenie, że tylko ja to robię, nie licząc rodziny od strony matki. Jakoś trudno mi uwierzyć, aby ojciec fatygował się specjalnie, narażając się na niezadowolenie swojej zdzirowatej narzeczonej u boku. Odkąd nie musi udawać, jak bardzo nam współczuje, sytuacja obróciła się o całe sto osiemdziesiąt stopni. I doskonale zdaje sobie sprawę, że mi i tak nikt nie uwierzy. To nasza indywidualna wojenka.
Wsadzam kwiat do wazonu i nie stoję ani chwili dłużej. Im szybciej, tym lepiej. Z takiego założenia wychodzę zawsze.
Połowa drogi za mną, a ta druga jest o wiele trudniejsza. Spotkanie z imieniem martwej matki nie jest nawet w połowie porównywalne, co chociaż próba podejścia do grobu numer dwa. Grób numer trzy to już istna katorga. Istnieje wiele czynników, które usprawiedliwiają to dziwactwo.
Dziwactwem jest także, że to dzień walentynek. Siedzenia w restauracji albo przy filmach. Zdążyłem zauważyć, że żadne święto nie jest przeze mnie typowo obchodzone. Już prawie od ośmiu lat. Nie mają one dla mnie żadnych wartości. Są komercjalne, zbyteczne i niewprowadzające do życia nic. Chyba że kaca na następny dzień. Taki przynajmniej z nich pożytek, że ma się dobry powód do upicia.
Pokonuję stałą drogę, którą sobie wyznaczyłem. To jak dotarcie do następnego punktu, aby zaliczyć go i ruszyć dalej. Zaciskam dłoń w pięść z zimna, czując zdrętwiałe palce. Mój wzrok znowu nerwowo szuka czynnika, który z jednej strony może być powodem rezygnacji, ale z drugiej ulgą w postaci możliwości przejścia dalej. Nikogo jednak nie widać na horyzoncie, więc szybko docieram na miejsce. Tym razem na kamieniu nie jest wyryte tylko imię, ale i specyficzne słowa, które ani trochę nie ułatwiają sprawy. Tu powinienem poświęcić więcej swojego czasu, ale coś mi podpowiada, że lepiej iść dalej. Odkładam więc kolejną różę i natychmiast się odwracam, zanim jakiekolwiek wspomnienia znowu zaczną mieć zbyt duży dostęp do mojego mózgu. Wystarczy mi to, co pojawia się u mnie w umyśle niemal codziennie, kiedy jest na wpół świadomy.
Ostatni grób to już meta. Końcowy punkt, po którym będę mógł się uwolnić, ale ta wolność będzie tylko prowizoryczna. Zanim jednak znowu trafię do auta i wyjdę z tego miejsca, muszę zmusić się do podejścia. Robię parę kroków w bok. To ironia losu, że te dwie osoby leżą niemal obok siebie. Albo specjalne zamierzenie.
Rozglądam się dookoła, aby stwierdzić, czy mam na pewno wystarczająco dużo czasu. Czy obydwoje mamy chwilę dla siebie? Nie jestem tu mile widziany. Wielokrotnie przeganiany, z taką różnicą, że wiem przynajmniej i rozumiem, jaki jest powód.
Biorę jedną, jedyną różę i kładę ją na zimny, czarny granit. Nie do wody wraz z innymi kwiatami. One nic nie znaczą. Są tylko po to, bo tak należy. Moje postępowanie ma inny motyw, jest dziwne, dosyć symboliczne - różna zwiędnie szybko, mróz spowoduje, że jej płatki zaraz zrobią się ciemne i opadną, liście staną się wiotkie, aż w końcu zwiędnie. Tak jak ta, której jest ten kwiat oddany. Zanim zdąży całkowicie umrzeć, trafi do śmietnika.
Grób zawsze jest ładnie przyozdobiony. Pełno kwiatów i zniczy jakby codziennie pielęgnowany. Nic dziwnego. Jej rodzina jest pobożna. Z czasem być może stała się jeszcze bardziej.
Stoję tu o minutę za długo, przez co karcę się w myśli. Zanim jednak odchodzę, obracam głowę i patrzę w dal. Na koniec cmentarza. Nigdy nie doszedłem do punktu czwartego. Nie wiem nawet, czy powinienem liczyć ten punkt czwarty. Myślałem, że po jakimś czasie uda mi się ostatecznie stwierdzić, czy mam go zaliczać, czy też nie. Czas jednak nie ułatwił mi sprawy, a wręcz jeszcze bardziej utrudnił.
Chowam już puste ręce w kieszenie i kieruję się do wyjścia. Szybkim krokiem mijam i zostawiam za sobą wszystko łącznie z bramą i ogromnymi lipami. Znalezienie się z powrotem w aucie jest ulgą.
Dałem radę kolejny raz.
Może nie jest jeszcze aż tak źle?
~*~
Naprawdę nie znoszę, jak się spóźnia. I choć nigdzie mi się nie spieszy, to jej brak poszanowania do czasu jest irytujący. W końcu drzwi od strony pasażera się otwierają i Auburn zajmuje miejsce. Kątem oka widzę trzymane w jej dłoniach walentynki. Nie jestem w stanie się oprzeć i posyłam jej złośliwy uśmiech.
- A tobie o co chodzi? - unosi brwi, mówiąc tym swoim jeszcze dziecięcym tonem naburmuszonej nastolatki.
- O nic - odpowiadam, wzruszając ramionami.
Zapada cisza, w której każda moja reakcja (o ile jakieś jeszcze były), jest uważnie obserwowana i interpretowana.
- Te wszystkie to od dziewczyn, Julien... No prawie, zresztą nie powinno cię to obchodzić - zapina pasy i wrzuca wszystko do plecaka.
- Oczywiście - rzucam od niechcenia, powstrzymując przewrócenie oczu. Auburn to ignoruje, mimo swojego wieku. Czasem potrafi być naprawdę pyskata.
- Zatrzymasz się przy kwiaciarni? - prosi, nawet nie czekając na odpowiedni moment.
- Dzisiaj byłem już w jednej. Po co?
- A po co się idzie do kwiaciarni, no błagam cię - robi zdegustowaną miną - Muszę kupić kwiaty. Poza tym potrzebuję motywów do projektu walentynkowego.
- Brzmi ciekawie - rzucam sarkastycznie.
- A wyglądać będzie jeszcze ciekawiej. Robimy gazetkę z dziewczynami - odpowiada. Tym razem na jej twarzy pojawia się zadowolenie i uśmiech. Nie wiem, czy to z powodu tego, że będzie się mogła wyżyć plastycznie, czy też mieć okazje do nocowania u przyjaciół.
- I po to są ci potrzebne żywe kwiaty?
- One mi są potrzebne do czegoś innego. Chcę zrobić eksperyment - mówi od niechcenia, wpatrując się w boczną szybę.
- Jaki?
- To tajemnica - odwraca energicznie głowę i uśmiecha się do mnie.
Marszczę brwi, bo wiem, że takie coś nigdy się dobrze nie kończy. Nie wiem, na czym ma on polegać, a przede wszystkim, kto ma brać w nim udział, ale wyraźnie jest z niego zadowolona. Mimo tego skręcam do jakiejś kwiaciarni, zaraz po tym, jak wyszukałem w internecie najbliższą.
Zatrzymuję się przed i spoglądam na siostrę. Przez chwilę mierzymy się spojrzeniami, aż w końcu rozumiem, o co jej chodzi.
- Podwieźć i kupić, tak?
- Czy to problem, żebyś ze mną poszedł? - unosi brew, niby w celu przekonania mnie. Tym razem nie powstrzymuję się przed przewróceniem oczu.
- Tak.
- I kupił?
- Tak.
- Mam poprosić?
- Tak.
- Czy twoja odpowiedź może być bardziej zróżnicowana? - wzruszam ramieniem. Auburn wzdycha i opada plecami na siedzenie. Unoszę nieznacznie kąciki ust w górę i wyjmuję kluczyki ze stacyjki.
- No dobra, chodź. Byle szybko - odpinam pasy i wysiadam.
Kwiaciarnia nie wydaje się duża, ale odpuśćmy sobie analizę wnętrza. I tak wszędzie są kwiaty. Nawet pachnie kwiatami. A oprócz nich, pełno czerwonego, serduszek i wyznania miłości w różnych postaciach na zasadzie dwóch słów - Kocham Cię.
Auburn wchodzi pewnie dalej, kiedy ja z delikatnym zniesmaczeniem na twarzy powolnym krokiem idę za nią, rozglądając się po całym pomieszczeniu. To moje niestandardowe miejsce pobytu. I nie czuję się bynajmniej najbardziej komfortowo.
- Dzień dobry. Poproszę dużo róż. Najlepiej, żeby nie były to same czerwone, tylko kolorowe. Tak, wiem, że każdy kolor ma swoje przesłanie, ale zależy mi na tym, aby bukiet był jak najbardziej kolorowy - Auburn podchodzi do lady, za którą stoi kobieta i właśnie przystraja jakiś bukiecik.
- Oczywiście - kobieta uśmiecha się w naszą stronę i znika za ścianą.
- Mogę wiedzieć, ile zamierzasz na ten bukiet wydać z moich pieniędzy?
- Zgodziłeś się zapłacić. Zasada numer... któraś tam... nie wycofujemy się z decyzji - obdarza mnie szybkim spojrzeniem i znowu odwraca plecami. Kiwam głową sam do siebie i wzdycham cicho pod nosem.
Za ścianą słychać rozmowę dwóch kobiet, po czym jakiś dziwny dźwięk, jakby coś się rozsypało. Początkowo nie zwracam uwagi na to, bo wcale mnie to nieciekawi, ale moja siostra ma co do tego inne odczucia. Podchodzi ostrożnie do ściany i wygląda za nią.
- Pomożemy pani - mówi i posyła mi uśmiech, który ma oznaczać, że konkretnie to ja mam pomóc.
A trzeba było zostać jedynakiem.
Podchodzę bliżej i wchodzę do pomieszczenia gospodarczego. Z tego, co widzę, to część kwiatów, które pewnie były w dostawie, się rozsypały. Dwie kobiety - jedna kwiaciarka i druga, znacznie młodsza zbierają po kolei i ostrożnie każdy kwiat.
- Stanowisko w kwiaciarni jest twoje - słyszę chichot Auburn, która pochodzi bliżej i pomaga im.
Sam ruszam za nią, aby pomóc postawić nieco cięższe skrzynki na kwiaty. Dotychczas się nie odezwałem nawet słowem. Układam skrzynię i podnoszę wzrok na trzymającą w rękach zebrane z ziemi kwiaty młodą dziewczynę. Odsłania twarz z włosów i już wtedy wiem, że skądś ją kojarzę. I po jej spojrzeniu mogę wywnioskować, że ona mnie również.

Crystal?

Mega spóźnione, ale obiecałam, że będzie, więc jest. Oczekuję medalu przegrywa.
Poza tym, to opko jest z rodzaju kryzys egzystencjalny - mam ochotę pieprznąć wszystko, bo w pizdu problemów - nie zwracajcie na nie uwagi xd

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz