13 lut 2019

Od Theo do Katfrin - Walentynki [1/2]

     To był luty. Przynajmniej miesiąc zapamiętałem, kiedy ostatnio przyszło mi widzieć kalendarz, ale co za liczba mogła jeszcze znajdować się obok? Porzuciłem szybko te pytanie, widocznie nie czując nawet potrzeby, by sobie na nie odpowiadać. W mojej głowie dryfowały dziesiątki zupełnie niepotrzebnych myśli, które miały za zadanie tylko sprawić, że czas popłynie jeszcze szybciej, prowadząc mnie przez życie zatrważającym tempem. Zatem dzień jak co dzień — z jabłkiem w ręku spokojnym krokiem pokonywałem długą ulicę wypełnioną dzisiaj wyjątkowo pokaźną liczbą straganów. Na pierwszy rzut oka nic nowego, bo w Avenley River bywały dni, w których pojawiała się masa ludzi z zewnątrz, lub stąd, co postanowili skorzystać z okazji i zarobić parę avarów na sprzedawaniu aktualnych produktów. Coś jednak poruszyło mój spokój w tym niewinnym, wręcz idealnym obrazie miasta. Obściskujące się częściej niż zwykle pary, z jakich robiły się gdzieniegdzie tłumy — czy to w kawiarniach, czy w sklepach albo parkach. Zdarzyło mi się zobaczyć nawet plakaty z najnowszymi premierami kinowymi, ale puszczali same romanse. No i komedie romantyczne, ludzie, dajcie spokój, żadnego fantasy? 
     I zapuściłem się głębiej w nurt rozweselonego tłumu przechadzającego się od straganu do straganu. Biegające stąd dotąd dzieci niemal wchodziły mi pod nogi, próbując nie wypuścić z rąk olbrzymich, czerwonych lizaków w kształcie serca. Słodkości były większe od nich głów. Szedłem jednak dalej, olśniony dopiero za sprawą dosyć widocznego sloganu zawieszonego na między dwiema lampami miejskimi — „Szczęśliwych Walentynek!”. Walentynki. Dzisiaj są walentynki. Powtarzałem sobie w głowie, jakby próbując uzmysłowić sobie, że święta na świecie cieszą się jeszcze jakąkolwiek uwagą. Ale takiej się nie spodziewałem. Od poznania tego zaskakującego faktu, wszystko dookoła zabarwiło tysiące tematycznych kolorów, przez co nawet lekko mnie zemdliło. Nigdy nie obchodziłem walentynek, czasem nawet umykały one mojej uwadze i w kalendarzu były tylko kolejnym dniem, jaki trzeba przeboleć na ulicy przy lutowej pogodzie. A w lutym wcale nie jest ciepło. Miłość mizdrzących się dookoła osób też wcale nie sprawia, że temperatura się podnosi, a resztki śniegu topnieją. Nie chcąc być jednak sknerą, dałem szansę temu świętu. Zwiedziłem wzrokiem parę stoisk, dostrzegając na nich głównie tonę pluszaków z doszytym serduszkiem, które większość trzymała w łapkach. Dalej były same lizaki, czekoladki zawinięte w czerwone, eleganckie wstęgi, do tego dzieci mogły poczuć się niemal jak amorki, bo sprzedawano łuk oraz skrzydełka w ramach zabawy. Wszystko dopieszczone dziesiątkami balonów w barwach bieli i czerwieni, rzadziej różu, a myślałem, że Walentynki skupiają się głównie wokół właśnie koloru piękna, miłości. No nic, mniej moje oczy ucierpią. 
     W końcu nadszedł koniec długiego łańcucha stoisk. Znalazłem się na równie wypełnionym parkingu, na którym jednak panowała o wiele większa cisza niż w samym sercu targów. Chciałem całkowicie opuścić ten obszar, ale nagle dźwięk spadającego na posadzkę metalu sprawił, że niemal natychmiast zwróciłem się w kierunku źródła. Nieopodal ujrzałem przeciskającą się między samochodami kobietę wyjątkowo pochłoniętą rozmową telefoniczną — pewnie dlatego nawet nie zauważyła, że wypadły jej klucze. Stałem w miejscu jak ta ciota na pasach, rezygnując z jakiegokolwiek krzyku czy nawoływania. Ocucił mnie dopiero moment, w którym odrzuciła swoje czarne, kruczoczarne włosy i wsiadła na Kawasaki Ninja. Tak, doskonale poznawałem ten motor jeszcze z czasów, kiedy jako dzieciak z kolegami oglądałem gazetki z pojazdami, wykrzykując „ten będzie mój, ten będzie mój!”. Tak, to były pojazdy, nie pornosy — są osoby, które w młodym wieku nie spędzały co drugiej nocy na masturbowaniu się do półnagich kobiet na motorach. 
     W chwili mojej zwłoki tajemnicza kobieta zwyczajnie odjechała z piskiem opon, a ja potem ruszyłem do przodu po klucze. Podniosłem je powoli, jakby obawiając się, że ktoś nagle wybiegnie zza rogu i udowodni mi, że było to zaplanowane. Ale głupie... przyjrzałem im się z każdej strony i moje skupienie w końcu pozwoliło mi odkryć niedużą przywieszkę z, jak mi się wydawało, adresem domu. Jeżeli tylko dobrze kojarzyłem, to oznaczało, że czekała mnie długa wędrówka na obrzeża miasta. Pogoda była w porządku, nie za zimno, nie za ciepło — nic więc nie zatrzymywało mnie przed rozpoczęciem spaceru. Skierowałem się długimi jak cholera ulicami, za którymi z dala już dostrzegłem granicę terenu zabudowanego.

***

     Nie wiedziałem nawet, na nuceniu jakich piosenek udało mi się przebyć tę wielokilometrową drogę. Ze dwa razy w ciągu około dwóch godzin, może mniej, złapała mnie kolka — wynik nieprawidłowego wdychania powietrza, i gdyby nie ta dolegliwość, zapewne doczłapałbym się tam o wiele wcześniej. A mówiąc „tam”, na myśli miałem piękne, rozległe łąki, lasy, dachy domów wystające gdzieniegdzie pośród gęstych koron zimowych drzew. To wszystko wywołało reakcję w stylu wow. Drugą sprawą było jednak odnalezienie odpowiedniego domu i choć nie było to tak trudne w otoczeniu paru budynków w obrębie paru kilometrów, pochłonęło jeszcze jakieś pół godziny, dopóki przed moimi oczami nie znalazł się duży, biało-czarny dom. Bezradnie chwyciłem się pod boki, zastanawiając się, jak sprawdzić, czy chociażby na terenie nie ma żadnych wściekłych psów-obrońców, bo takie już nie raz i nie dwa mnie wypędziły. Mnie, biednego bezdomnego, który nie ma niczego na sumieniu. Mając nadzieję, że dotyk kluczy do tego mieszkania uratuje mnie przed wszelkimi siłami, wszedłem na posesję. Ładnym, dobrze prezentującym się chodnikiem powiodłem do drzwi, choć gdy zaledwie się do nich zbliżałem, ponownie usłyszałem mocny, kobiecy głos z niedalekiej odległości. Jak się okazało, w cieniu gasnącego już słońca stała ta sama osoba, jaka odjechała wcześniej z parkingu. Pozbywając się obaw, pewniejszym krokiem podszedłem bliżej, i — o zgrozo — wykonałem ten jeden, fałszywy ruch. 
     - Hej, czy... 
     Kobieta, najwidoczniej zdziwiona moją obecnością, najpierw wypuściła telefon z ręki, potem w okamgnieniu zareagowała, czyli jej o dziwo mocna pięść spotkała się z moim nosem. Zaniosłem się cichym stękiem, automatycznie łapiąc za nos, a w zaciśniętej szczęce próbowałem zdusić cały ból. 
     - Kim jesteś i co tu robisz? Gadaj, już! — Syknęła, nadal w takiej pozie, jakbym co najmniej miał plan ją porwać albo gorzej. Zabić. No na pewno. 
     - Panienko, wyluzuj! Jedyne co chciałem to oddać ci klucze. — Z grymasem na twarzy wyjąłem je ze swojej kieszeni. — Widziałem, jak wypadły ci na parkingu w Avenley River. 
     
Katfrin? xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz