23 lut 2019

Od Nivana cd Wandy

— A już była na ciebie nadzieja, Nivuś — rzuciła z istnie aktorskim rozczarowaniem, a ja równie dramatycznie przewróciłem oczami, wyrzucając kiepa gdzieś tam na dół, a za chwilę bez jakichkolwiek skrupułów, zgniotłem gada podeszwą, pozostawiając po nim jedynie jakieś tam smutne wspomnienie w postaci wirujących resztek dymu.
Tej natomiast wypalenie swojej porcji zajmowało naprawdę długo. Certoliła się z cholerstwem.
Widocznie ten typ tak ma.
— A jak ci się układa? Tak w ogóle… No wiesz, jak się czujesz, co u ciebie, co u innych.
Zaśmiałem się, parsknąłem śmiechem, możliwe, że to wszystko było aż za bardzo wymuszone. Że przekombinowałem, a mina ścierpła mi przez to zdecydowanie szybciej, niż powinna.
— Nie układa — odparłem, siląc się na uśmiech, który z dnia na dzień bladł coraz bardziej.
Zastanawiałem się, gdzie to wszystko się podziało. Gdzie cały ten wigor. Ta żywotność ducha i ciała, ta chęć do działania, do walki.
Dlaczego nie rwałem się jak kiedyś, nie podejmowałem już aż tak spontanicznych decyzji.
Czyżbym tchórzył?
Chciałbym powiedzieć, że dojrzałem, ale to raczej nie to. Intelektualnie chyba nigdy nie dobiłem dalej, niż pieprzona szesnastka, czasem robiąc nawet w tył zwrot i kierując się do cudownych czternastu lat, gdzie, powiedzmy sobie szczerze, człowiek jest w tak debilnym wieku, że uważa, że jest w stanie podbić świat przy pomocy swojego patyka z kawałkiem gówna na końcu.
No dobrze, może nie byłem tym typem czternastolatka. Bliżej było mi to tego patusiarskiego gówna, które ruchało się po krzakach.
Wróć, nie było mi bliżej, ja byłem tym patusiarskim gównem.
— Wiesz, Renee ma dziewczynę i kawiarenkę — zacząłem spokojnie, przyglądając się swoim butom i nerwowo poruszając rękami w kieszeniach płaszcza. — Yamira narzeczona jebie na kasę. Watson mieszka w okolicy, ale już wiesz, bo inaczej by mnie tu nie było, nie — zaśmiałem się, może pociągnąłem nosem. Było zimno, tyle. — Falka jakoś sobie radzi, zresztą, Xav też. Oboje gdzieś wybyli. Rav się ustawił, ma żonę... Dziecko.
Dopiero w połowie słowa o ostatnim dotarło do mnie, jak złym krokiem było wspomnienie o nim.
Na głos. Ogólnie. W głowie dawało jeszcze radę przełknąć gorzki smak, jednak słownie nigdy o tym nikomu nie wspominałem. Nie gadałem.
Ja nie byłem chyba wylewny.
Nigdy.
A teraz tak wyszło i skończyłem, z napiętą do granic możliwości szyją i szczęką, licząc na to, że zaszklone oczy szybko przejdą, bez niepotrzebnych smug na policzkach.
Że bruzda na czole nie będzie niesamowicie się pogłębiać.
Że znowu przebiję paznokciami skórę po wewnętrznej stronie dłoni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz