10 lut 2019

Od Theo C.D Louise

     Ja wbrew pozorom uważnie słucham swojej rudowłosej koleżanki. Problemy z chłopakiem też nie umykają mojej trosce, przez co natychmiast zamykam się w swoim świecie, byleby wymyślić sposób, dla którego na jej ustach znów wyrośnie uśmiech. Wspomnienia, które mi wyznała, wziąłem za dosyć miłe, ale przecież mogą być także bolesne — skłonne wywoływać cierpienie związane z tymi małymi elementami w pamięci, które kiedyś były wszystkim, a teraz, w otchłani konfliktów, są jedynie marzeniami. Marzeniami, do jakich chce się powrócić, ale wszystko dookoła rujnuje się niczym lekki domek z kart. 
     Patrzę na dziewczynę, zauważając płytko skrywane znerwicowanie. Sam już monolog zdaje się mówić mi o jej stanie psychicznym, choć nie ukrywam, że często zdarza jej się mówić nieprzerwanie paręnaście sekund. Wtedy i mnie to bawi, i frustruje, bo chcę zapamiętać absolutnie wszystko, co ma mi do powiedzenia, i cieszy równocześnie. Jej ofertę wyjścia rozpatruję natychmiastowo, czego efektem jest szybkie skinięcie głowy. 
     - Jasne, jeśli tylko czujesz, że możesz odłożyć przyjście do domu. Znaczy, ja po prostu z wielką chęcią gdzieś z tobą pójdę — mruczę, dalej uśmiechnięty od ucha do ucha. — Ale najpierw poproszę cię o parę oddechów, bo wbrew pozorom to bardzo ważna czynność życiowa. — Lustruję ją troskliwym spojrzeniem, kiedy dostrzegam, że faktycznie źle z nią. 
     W odpowiedzi Louise zamyka na moment oczy, chwyci głęboki oddech i wypuszcza go razem z parą. Po chwili mogłem już widzieć brązowe spojrzenie wypełnione emocjami. 
     - Czego się obawiasz? — pytam.
     - Po prostu Noah jest zły — oznajmia mi z westchnieniem. 
     Sprzedam jej za moment najświętszą prawdę. Być może dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę. 
     - Nie pierwszy raz i nie ostatni. — Wzruszam ramionami i zaczynam z rudowłosą bezwiednie kierować się mokrym od topiącego się śniegu chodnikiem. — Ty też jeszcze pewnie będziesz na niego zła, będziecie się przepraszać, ale jeśli się kochacie, a zdaje mi się, że tak, to nie martw się zbytnio. 
     Czuję tylko, jak Lou mnie słucha, jednakże po dłuższej chwili nie otrzymuję na to odpowiedzi i zajmuję swoją głowę myśleniem nad tym, gdzie możemy pójść. Przecież o siedemnastej panowała już taka ciemność, a sam Bóg wie, do jakiego minusa dobije temperatura za jakiś czas. 
     - Pokażę ci coś — mówię szybko, zupełnie tak, jakbym dostał olśnienia. — Ale najpierw przekąski. Co lubisz jeść? — Ciągnę ją za nadgarstek do najbliższego sklepu spożywczego. — Rogaliki? Chyba ci się przejadły. Chipsy? Gorsze śmieci niż te, co znajduję w kątach ruin. To może słodycze? Poprawiają chyba humor. 
     - Słodycze to jest to. — Słyszę jej aprobatę, na co szeroko się uśmiecham. 
     - Cudownie. — Parskam śmiechem. 
     Oboje wchodzimy do sklepu spożywczego. Przeszukiwanie jedynej, choć dosyć szerokiej półki z łakociami zajmuje nam niespełna pięć minut. Na rękach Lou znaleźć mogę pianki, żelki i jakąś paczkę czekoladowych ciasteczek, z kolei ja korzystam z zaledwie ośmiu avarów, gromadząc dwa batoniki i spore lody waniliowo-czekoladowe. Przy ladzie stoją patyczki, bo łyżek pojedynczo nie sprzedawali, a to ci dopiero. 
     Znajdujemy się już poza sklepem. 
     - Theo, ale gdzie my z tym idziemy? — Zwraca uwagę na siatki z zakupami, które jej odbieram.
     - Zobaczysz. — Rzucam uśmieszkiem. 
     Przez następne dziesięć minut idziemy szybszym marszem, Louise nadal nie ma pojęcia, dokąd zmierza, ale nie zatrzymuje się. Chyba mi ufa. Naprawdę ufa. W końcu budynki centrum miasta chowają się za nami, a pod czystym, wieczornym niebem, tuż naprzeciw, zauważamy szeroką polanę ogołoconą z pięknych zieloności. Prowadzę Lou do małej szopy — buduje ją wyłącznie cztery, drewniane ściany, odrobinę spróchniałe, ale ewidentnie zdające egzamin. Gdy wchodzimy do wewnątrz, w suficie widnieje spora wyrwa, przez którą właśnie widać wdrapujący się na niebo księżyc. Jedynym źródłem światła, jakie tutaj pada, to jego jasne promienie, dlatego Lou nie może zobaczyć zielonych, ale i poczerniałych pnączy obrastających ściany przez grube lata.
     - Przychodzę tutaj, kiedy mi się nudzi. — Wzruszam ramionami. — Nie będę owijał tego wzruszającą historyjką. Mógłbym tu spać, ale na dłuższą metę jest za zimno. — Śmieje się cicho i zostawiam siatki na nieco podziurawionym, suchym kocu. 
     - Te miejsce musi być piękne wiosną. Albo latem. — Rozgląda się w zaciekawieniu, powoli siadając gdzieś w centrum koca, tuż obok siatki słodyczy. 
     - Jest. — Posyłam jej uśmiech. - To dobre miejsce do popełnienia przestępstwa, nie? — pytam swobodnie, przez co rozbawiam samego siebie.
     - Co?
     - Co? 
     Parskamy tłumionym śmiechem, a Lou, całe szczęście zbywając żart, zaczyna wyjmować ciasteczka. Ja wziąłem się za śmietankowe lody. Odpakowałem je i podałem dziewczynie jeden patyczek. 
     - Ale nie przezięb się, bo będę miał przechlapane u Noah — żartuję, choć w duszy drżę z obaw. 
     - Będzie dobrze — mówi optymistycznie i zaczyna pierwsze ciastko. 
     Wzdycham cicho i zjadam pierwszą partię lodów, które łagodnie chłodzą mi gardło. 
     - Pamiętasz, jak mówiłem, że nie będę owijał tego miejsca wzruszającą historyjką? — Patrzę na nią, w jej oczy wpada właśnie jasny blask promieni księżyca. Zbiera mi się na wyznania. Może po prostu jej ufam i powiedzenie różnych rzeczy wcale nie okazuje się takie trudne. 
     - Pamiętam.
     - Jak tata jeszcze żył, chodziliśmy tu razem — przemawiam wręcz teatralnym głosem, dlatego rudowłosa może z łatwością wziąć to za żart. Uśmiecha się z rozbawieniem. — Nie, ja mówię poważnie. Kiedy nie był jeszcze alkoholikiem, wszystko wydawało się takie proste. — Posyłam jej uśmiech, potem wgapiam się w nagi księżyc wiszący na nieokrytym żadnymi gwiazdami niebie. 

Lou?
Ty moja bfff...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz